The Deadly Years

Autor: Juan Ortiz - źródło


Premiera: 8 grudnia 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: David P. Harmon

Prawdopodobnie będzie to najkrótszy dotychczasowy wpis z mojej strony. Nie za wiele mam bowiem do powiedzenia, a ponadto nie ukrywam, że odcinek zadziałał na mnie przygnębiająco.
Tym razem rutynowa inspekcja bazy naukowej na planecie Gamma Hydra IV skończyła się dla sześciorga członków załogi Enterprise zapadnięciem na chorobę powodującą przedwczesne starzenie. I kiedy mówię przedwczesne mam na myśli to, że od zachorowania do teoretycznie zupełnie naturalnej śmierci ze starości mija ledwie kilka dni. Oczywiście zapewne nikt nie ma wątpliwości, iż wśród zagrożonej szóstki jest  i kapitan Kirk, i pan Spock, i doktor McCoy. Dodatkowo tym razem mamy bonus w postaci obecności panów Scotta i Czechowa, a jedyna osoba spoza ścisłego „mostkowego” grona to porucznik Arlene Galway (Beverly Wachburn), której obecność jest chyba potrzebna głównie do tego, by wzmóc dramatyzm poszukiwania leku. Co ciekawe, pan Czechow na chorobę nie zapada, wygląda na to, że jest naturalnie odporny i całe szczęście – to może być jedyna szansa reszty chorych.

Czemu jednak tak bardzo przygnębił mnie ten odcinek? Ano dlatego, iż przedstawia on starość w przerażający sposób. Czyni ona z naszych bohaterów kompletnie zniedołężniałych zgredów, którzy nie są w stanie dłużej pełnić swoich obowiązków, a jednocześnie nie chcą odpuścić. Przyszło mi co prawda do głowy, że tak wyolbrzymione reakcje, to uparte wypieranie faktu, iż choroba (w tym wypadku starość, co najwyraźniej dużo zmienia, bo przecież bywało już, że trzeba było przekazać komuś dowództwo i choć też nie było to dla kapitana łatwe, to jednak godził się z sytuacją) powoduje niemożność dalszego sprawowania funkcji, wynikają z tego, że bohaterowie do swej starości nie mają się jak przyzwyczaić. Nie oswajają się z nią stopniowo, jak to jest w życiu, ale spada ona na nich w jednej chwili. Z drugiej strony, czy do tego się można przyzwyczaić? Prawdę mówiąc chciałabym wierzyć, że do swej własnej starości
Groza narasta - źródło
podejdę jednak z większą godnością…

Ja tutaj w ogóle nie do końca kupuję tę starość. Bo jak się zastanowić, to nie do końca ona powoduje wszystkie problemy. Raczej towarzyszące jej choroby, które mogą – choć wcale nie muszą! – się pojawić. Chyba po prostu chodziło o dowolny czynnik, który odbierze Kirkowi możliwość dowodzenia Enterprise. No bo weźmy takiego McCoya: właściwie do samego końca zachowuje pełnię sił umysłowych, a przecież też się starzał. O Spocku już nie wspominając… Jedynym, który ma naprawdę problem, jest tu Kirk. Wnioskuję więc, że cała ta przygoda to taka raczej dziurka od klucza, przez którą kapitan dostrzega jedną z wielu dróg, na jakie może zaprowadzić go los. I ta wizja go przeraża, i dlatego James zaczyna się tak nerwowo zachowywać, jak sam stwierdza – robi z siebie głupca.
Z tego mi wychodzi, że to nie jest odcinek o starości czy coś takiego – raczej po prostu o lękach Kirka. I to nawet nie tych głęboko skrywanych, bo wszak wiemy, że kapitan kocha swój statek ponad wszystko. Niemniej mamy tu jakieś pogłębienie tej cechy.
Oczywiście, przyszłość ułożyła się inaczej i Kirk nigdy do takiego etapu nie dotarł w sposób „naturalny”. I choć niespecjalnie lubię film Pokolenia, to w świetle tego odcinka myślę sobie, że może lepiej się stało.

Przytłoczona tym ciężkim dla mnie klimatem próbowałam się doszukać w nieco żenującym zachowaniu poddawanego badaniom Czechowa czegoś w rodzaju comic relief, ale jednak nie. No nie dałam rady poczuć się rozbawiona faktem, że dorosły facet marudzi, że igła jest duża, w chwili, gdy od dokładnego przebadania jego osoby zależy życie towarzyszy.

A to mi akurat nie przeszkadzało. Fakt, Czechow zachowywał się dość niepoważnie, ale chyba pasuje mi to do postaci. Gdyby nagle stał się super poważny, coś by było nie tak.
Zresztą, marudził co prawda, ale przecież poddawał się wszystkim badaniom – może po prostu w ten sposób zagadywał stres, zwalczał strach o przyjaciół?

A Czechowa się nie ima - źródło
Natomiast doskonale rozumiałam fakt, iż komodor Stocker (Charles Drake) uznał za stosowne przejąć dowodzenie na Enterprise. Czego zaś nie rozumiałam to jakim cudem ktoś kogo nazywa się komodorem nigdy nie dowodził okrętem. Obawiam się, że ja inaczej sobie wyobrażam znaczenie tej funkcji po prostu.


U mnie, oczywiście, lektor go czytał jako „komandora”. No ale pomijając tłumaczenie…

Pomijając, bo może miał być i komandorem, ale i tak nie da się nim być, bez okrętu. Można być kijowym komandorem, ale trzeba do tego posiadać okręt.

Fakt, nie mam pojęcia, na jakich zasadach Stocker uzyskał stopień komodora. Z drugiej strony, dowodził statkiem czy nie, ja w ogóle nie ogarniam, jak on uzyskał jakikolwiek stopień we Flocie. Na początku wydawał się zdeterminowany i konkretny – kiedy zdecydował, że przelecą przez strefę neutralną, miałam nawet myśl, że hoho, śmiały i bezkompromisowy typ, trochę jak Kirk. A potem Romulanie zaczęli strzelać. A Stocker… nic nie robił! Na litość Jeżusia – NIC! Ja rozumiem, że trzeba było podkreślić zajebistość Kirka przez kontrast, ale mógł chociaż podjąć jakiekolwiek próby ogarnięcia sytuacji. Też nie dowodziłam statkiem, ale jestem sobie w stanie wyobrazić, że w podobnej sytuacji warto by było przynajmniej spróbować jakichś manewrów uchyleniowych. Albo odpowiedzieć ogniem. COKOLWIEK. Co Stocker chciał osiągnąć? Przeczekać? Zanudzić Romulan na śmierć? Przewrócić się brzuchem do góry i udawać martwego? [Płakam teraz… przewrócić się brzuchem do góry i zacząć śmierdzieć… na niedźwiedzie działa, nie?]
Serio, no, wkurzył mnie. Jego nieudolność była spektakularna i moim zdaniem został komodorem po prostu dlatego, że ma wujka w admiralicji albo coś takiego.

Ach! No i jest jeszcze kolejna ukochana kapitana Kirka z przeszłości
Ukochana Z Przeszłości kmini - źródło
(Sarah Marshall). Z gatunku: ja chciałem być kapitanem, a ty chciałaś być endokrynologiem i było nam nie po drodze, ale ty mnie zawsze kochałaś, a teraz chcesz mnie z litości. Też jakoś nie bardzo.

Ten wątek był w zasadzie wepchnięty… no… nie wiem po co. Tak na serio: co by się zmieniło w fabule, gdyby Janet nie łączył w przeszłości romans z Kirkiem?

W sumie, jak tak teraz myślę, może ten odcinek trafił na jakiś mój zły dzień?

Znaczy wiesz: ten odcinek po prostu nie jest jakiś mega spektakularny. Są lepsze. Ale myślę, że są też gorsze. Ten mnie nie uwiera. Szczególnie na plus zaliczam mu ponowne użycie korbomitu – ogromnie przyjemnie mnie to zaskoczyło, że ponownie sięgnęli do sposobu, który swego czasu się tak pięknie sprawdził. No i ładnie to pokazuje, że kapitana i załogę łączy specyficzna więź, wynikająca z przeżytych na jednym pokładzie lat. Kiedy Kirk wspomina o korbomicie, wszyscy – poza Stockerem, oczywiście – rozumieją już, o co chodzi. Lecą porozumiewawcze uśmiechy. Taki hermetyczny żart w gronie przyjaciół, albo domowe powiedzonko, które rozumie tylko rodzina. [Tak, to zdecydowanie było fajne :)]
No i, choć narzekam na Stockera, mimo wszystko ten kontrast działa: wpada nagle na mostek Kirk, rzuca rozkazy, podejmuje dwie dobre decyzje i nagle Romulanie zostają w tyle, przechytrzeni i pozbawieni zwycięstwa.
Tak, to trochę mizianie Kirka po ego. Odcinek pochyla się nad jego obsesją i największymi obawami, po czym wskazuje na jego niezastępowalność (trochę zmyśliłam to słowo – mam nadzieję, że wiadomo, o co chodzi).
Ale zdecydowanie nie jest to dla mnie odcinek o starości, która jednak – w mojej opinii – oznacza o wiele więcej, niż tylko kłopoty z pamięcią i bolące stawy.

No to ja nie załapałam. Bardzo nie załapałam i w sumie jestem Ci wdzięczna za naprowadzenie :)



Give some more blood, Chekov. The needle won't hurt, Chekov. Take off your shirt, Chekov. Roll over, Chekov. Breathe deeply, Chekov. Blood sample, Chekov. Marrow sample, Chekov. Skin sample, Chekov. If-if I live long enough, I'm going to run out of samples.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz