Premiera: 22 listopada 1996
Reżyseria: Jonathan Frakes
Scenariusz: Brannon Braga, Ronald D. Moore, Rick Berman
Jak łatwo się zorientować, niniejszym zamknęłyśmy przygodę
z drugim sezonem The Next Generation – a to oznacza, że, zgodnie z tradycją,
przed nami kolejny pełnometrażowy film. Film, który wprawdzie wyprzedza nieco
naszą chronologię, bo akcja dzieje się już po aferze z Locutusem, ale to w
gruncie rzeczy w niczym nie przeszkadza – kim są Borg, już była okazja się
przekonać. No a The First Contact to w dużej mierze właśnie Borg.
Borg, a także dużo bycia out of character, bo najwyraźniej
Jonathan Frakes postanowił poprawić nieco pracę całej kadry doświadczonych
scenarzystów i reżyserów, którzy stworzyli kilka sezonów serialu. Bo czemu nie.
Więc w pierwszych minutach filmu kapitan Picard stwierdza, że chrzanić rozkazy,
on woli zrobić piu piu w kosmosach, a najgorliwiej wspiera go w tym Data, bo
przecież to takie zabawne, jak android niespodziewanie okazuje się kozakiem.
Puff. Męczą mnie te klisze, nie przeczę. To się mogło sprawdzać w TOSie, ale w
TNG Picard przyzwyczaił widza do tego, że jest kapitanem rozważnym i niechętnie
podważającym rozkazy. A już na pewno nie w sytuacji, w której nie ma tak
naprawdę żadnego planu. Naprawdę jego całym pomysłem było po prostu ciepanie w
Borg z torped i fazerów? Swoją drogą,
Borg stali się nagle bardzo wrażliwi na te ataki – dawniej pokonanie jednej
kostki wymagało sporo więcej wysiłku i inwencji.
Nie malkontencę na cały film, nie w tym rzecz. Po prostu
wyjątkowo nędznie się zaczyna. To otwarcie sprawia wrażenie, jakby było
nakręcone zupełnie na siłę, bez pomysłu i w sumie to wyłącznie pod trailer. A
skoro już jestem przy narzekaniu, to może od razu odhaczę sobie ten etap. Po
kolei:
Wspomniany już Picard: zawsze mam wątpliwości, ilekroć
widzę go w roli takiego chojraka pozbawionego jakiejkolwiek refleksji. Niby ma to
usprawiedliwienie (o tym za chwilę), ale może wobec tego załoga mogłaby być
przynajmniej zdziwiona lub zaskoczona jego postawą? A tymczasem przez większość
filmu wszyscy uznają, że w sumie zachowanie Picarda nie budzi żadnych
zastrzeżeń, hura, zignorujmy rozkazy, będzie fajnie, Kirk lubi to.
Borg: tacy doskonali, tacy groźni, a wciąż nie nauczyli
się biegać…
Deanna Troi: no dobrze, to nie jest konkretny czep do
niej, raczej ogólna refleksja na temat aktorów grających pijane postaci. No bo,
wbrew pozorom, to nie jest prosta sprawa (między innymi dlatego tak mnie
zachwyca The World’s End, w szczególności doskonale pijany był Eddie
Marsan, czyli filmowy Peter Page). Nie wystarczy, że aktor będzie się zataczał,
a scenarzysta da mu do wyrecytowania głupawe teksty. Zresztą, wystarczy
spojrzeć na wideo czy zdjęcia pijanych ludzi w internetach. Człowiek po prostu
wygląda wtedy inaczej. Deanna Troi natomiast przypomina raczej małą
dziewczynkę, która przed starszymi kolegami udaje pijaną, żeby zaimponować,
mimo że raptem podpiła mamie trzy łyki karmi. Ma nienaganną fryzurę, nie ma
rumieńców, jej spojrzenie jest bystre… no po prostu nie. Nie umiesz grać
pijanej, to po prostu tego nie rób.
Zefram Cochrane (James Cromwell) – faktem jest, że dawniej
mi to nijak nie przeszkadzało. Ale jakoś inaczej tym razem patrzyłam na wątek
Cochrane’a, nie wiem, może przeczytałam w międzyczasie o jedną książkę za dużo
czy coś. Ale kiedy oni tak go kreowali na jedyną nadzieję ludzkości, ja sobie
myślałam, że hej: ja kumam, że to geniusz i wynalazł napęd warp. Ale z drugiej
strony, trudno uwierzyć, że robił to odcięty od świata, zamknięty w garażu. Z
całą pewnością pracował z zespołem (nawet w filmie widzimy taki zespół), może
nawet z różnymi zespołami. Z całą pewnością w jego zespole znalazły się wybitne
umysły, bo przecież z byle kim przedsięwzięcie by się nie udało. Pewnie musiał
komuś przedkładać jakieś sprawozdania, ubiegając się o granty i insze
dofinansowania. Co więcej: jest wielce prawdopodobne, że wśród kilku miliardów
ludzi na Ziemi istnieje ktoś jeszcze, kto pracuje nad podobną technologią.
Nawet gdyby Cochrane zginął, istnieje szansa, że w ciągu paru lat objawiłby się
jego następca.
I nie, nie mówię, że Cochrane'a należało olać - chodzi mi
tylko o to, że nie do końca kupuję to, co bardzo usilnie wciska mi film – że gdyby
nie ten jeden człowiek, Federacja by nigdy nie zaistniała.
Z drugiej strony, jest w The First Contact sporo
fajności.
Worf – uwielbiam, że towarzyszy mu mój ulubiony klingoński
motyw muzyczny. Samo to wystarczy, żebym szczególnie go lubiła w tym filmie.
Ale w ogóle Worf jest zaskakująco pożyteczny i chyba nawet się nie przewraca za
bardzo. Po prostu dobry, odważny wojownik. I to nawet bez zbyt częstego gadania
o tym, że jest wojownikiem!
Data – o wiele lepiej wykorzystano tu jego pragnienie
zostania prawdziwym chłopcem niż w Generations. Królowa Borg sprawnie
manipuluje Datą, znajdując jego słabe punkty, a w dodatku to człowieczeństwo
daje się wyciągnąć z androida bez głupawych śmieszków, piosenek i strojenia
min.
Picard – skoro już na niego trochę ponarzekałam, to teraz
muszę w drugą stronę: bo nie mogę nie docenić tego, jak jest zdeterminowany i
skuteczny w działaniu. I jak stopniowo popada w obsesję, która może doprowadzić
do tragedii, choć oczywiście sam przed sobą będzie udawał, że w żadnym razie
nie pragnie zemsty. A tymczasem to pragnienie, które siedzi w nim tak bardzo
głęboko, jest niesamowicie silne – na tyle silne, że Picard nie może się
powstrzymać od dalszego masakrowania zwłok pokonanego przeciwnika. Jak bardzo
to nie pasuje do kapitana? A jednak ma swoje uzasadnienie w fabule.
No i uwielbiam poczucie humoru Picarda („Montana zaraz się
wyłoni, ale lepiej wstrzymaj oddech”). W ogóle humor – może za wyjątkiem
wymuszonego żartu z udziałem Daty – jest przyjemny. Nienachalny, ale jednak
widz się co jakiś czas uśmiecha. Miło się to komponuje z bardzo dynamiczną
akcją. The First Contact od samego początku trzyma w napięciu i potem
ani na trochę nie zwalnia. Jednocześnie znajduje w tym wszystkim czas, żeby
zbudować trochę bohaterów i wzbudzić w widzu sympatię do nich – ot, choćby Lily
(Alfre Woodard): nie wiemy o niej zbyt dużo, ale człowiek i tak jej kibicuje,
bo to konkretna i wyrazista babeczka z inicjatywą i własnym, autonomicznym
mózgiem.
Co ciekawe, załoga Enterprise popełnia błędy – masę błędów.
Szczególnie w kontaktach z Cochranem, którego najzwyczajniej w świecie
wystraszyli opowiadaniem o przyszłości, o znaczeniu jego pracy, o pomniku czy
szkołach jego imienia. I wszyscy mają świadomość tych błędów – film nie usiłuje
mi wmówić, że ludzie z przyszłości są tacy doskonali. W gruncie rzeczy w
zaistniałej sytuacji byli równie zagubieni co ludzie z przeszłości.
Ale jest jeszcze finałowa sprawa: królowa Borg.
Sama nie wiem, co o niej myśleć - stosunek mam dość
ambiwalentny. Nie mogę jej zarzucić niczego konkretnego. Ciekawy pomysł, fajna
realizacja. Niemniej trudno mi się do niej przekonać. Mimo że powtarza, że to
ona jest kolektywem, jednak bardzo wyraźnie widać ogromną przepaść między nią a
pozostałymi członami Borg. Ona jakoś po prostu... nie wiem, nie pasuje.
Najgorsze, że nie mam żadnego konkretu na argument.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz