Wink of an Eye

źródło: IMDb


Premiera: 29 listopada 1968
Reżyseria: Jud Taylor
Scenariusz: Lee Cronin, Arthur Heinemann

OMG! Wyraźnie rozpoczęła się błogosławiona era tłumaczenia bez kombinowania i Wink of an Eye mogło sobie zostać Mgnieniem oka! Zobaczymy, jak długo to potrwa, ale jakoś nie ufam specom od przekładu, że zostawią te nieszczęsne tytuły w spokoju.

A wiesz, że podobno spece od przekładu są zupełnie niewinnymi żuczkami? Nie wiem, gdzie to było – na fejsowej grupie, blogasie Pawła Pollaka czy w jakimś innym miejscu – ale kiedyś czytałam, że to spece od marketingów odpowiadają za te kwiatki.
Ale owszem – też widzę radosny trend i zaciskam kciuki, by trwał jak najdłużej.

Przejdźmy jednak do faktów istotnych. W dzisiejszym odcinku Star Trek wraca do normy pod kątem najprzystojniejszego mężczyzny w galaktyce, czyli pewna obca piękność z tradycyjnie niemal wymarłego gatunku chce Kirka bardzo celem rozmnożenia się. Tu zaraz na samym początku dostaję prosto w czoło wielką wątpliwością, albowiem COŚ spowodowało, iż przedstawiciele tej obcej cywilizacji utracili zdolności rozmnażania – kobiety nie rodzą, a mężczyźni są bezpłodni. Podane to zostało w ten sposób, jakby ta niemożność rodzenia była problemem zupełnie osobnym od męskiej bezpłodności i cały czas, oglądając, zastanawiałam się na jaki grzyb im ten Kirk…? Ale jak teraz nad tym myślę, to faktycznie skoro mężczyźni są bezpłodni, to kobiety nie bardzo mają jak rodzić, prawda. Najwyraźniej mnie zawodzi zdolność przyjmowania faktów i to jednak jest logiczne, że potrzebują chwytać w swe szpony samców rozsianych po galaktyce, by dzielnie we dwie (z całej planety zostały dwie kobiety i trzech mężczyzn) odnowić cywilizację (chwała ich wierze w siebie, zaiste).

Nom, trzeba przyznać, że to nie było do końca czytelnie przedstawione. Ale z drugiej strony, nie można zarzucić, że widz został wprowadzony w błąd – wszystko na logikę trzyma się kupy. Jako żywo, kobiety nie mają jak rodzić.

Jako wielbicielka sytuacji romantycznych i porywów serca, muszę od razu
Źródło
powiedzieć, że związek Deeli (Kathie Brown) i Raela (Jason Evers) ma u mnie wysokie noty. Ona z jednej strony spragniona nowości, ale też chyba przede wszystkim tego potomstwa, on wściekle zazdrosny, gotów lać Kirka, bo Deela jest jego, musi się opanować i pozwolić swojej partnerce na migdalenie z kapitanem, jeśli chce aby w przyszłości istnieli jeszcze jacyś Scalosianie.

Tak, to był bardzo fajny wątek i jeśli mam być szczera, mam nadzieję, że po wszystkim jakoś się między nimi ułoży. Naprawdę kibicowałam Raelowi, choć sprawiało to trochę wrażenie, jakby zapałał uczuciem do… cóż, może nie dziewczynki, ale w najlepszym razie nastolatki. Dziewczyny, która do końca nie uświadamia sobie wagi pewnych spraw i myśli, że fakt, iż kogoś „lubi” jest w gruncie rzeczy świetnym usprawiedliwieniem i w ogóle nie rozumie, o co chodzi Raelowi.

Scalosianie są w ogóle mocno ludzcy. Początkowo kobiety wydają mi się rozwydrzone niczym dzieci. Hasło „dostaniesz nowego”, kiedy pan Compton (Geoffrey Binney) został „zepsuty” brzmi co najmniej nieładnie, a jeśli zestawić to z planem zamrożenia reszty załogi „na później” to jest to całkiem krypny tekst. Potem jednak  na wierzch wychodzi co innego – desperacja i konieczność. Oni nie wyglądają, jakby czerpali z tego jakąkolwiek przyjemność, to nie Platonianie z poprzedniego odcinka. Faktycznie dla „przyspieszonych” Scalosian inni ludzie są nietrwali niczym motyle, muszą po prostu wykonać swoje zadanie i odejść.

Yup, przy okazji „popsucia” Comptona nie odniosłam wrażenia, że są rozwydrzeni, a raczej – okropnie zimni. Przygruchanie sobie jakiegoś „tymczasowego” nie wiązało się z żadnym funem, miało czysto praktyczne znaczenie. Trochę to straszne, ale też bardzo fajne. Pokazuje zupełnie inną perspektywę, z jakiej postrzegali świat Scalosianie.

Ogólnie paskudny (a przecież powtarzający się w Star Treku) motyw – czy
Źródło
ktoś ma prawo stawiać dobro cywilizacji nad życie jednej załogi? Z jednej strony – oczywiście nie. Z drugiej – trudno się dziwić Scalosianom, że próbują. Swoją drogą, żal mi, że nie wiem więcej o tym, co i jak wydarzyło się na planecie. Zbyt często serial pozostawia mnie z takim uczuciem niedosytu.

To prawda, choć należy zrozumieć, że gdyby wdawali się w genezę spraw na Scalos, pewnie całość z trudem zamknęłaby się w filmie pełnometrażowym. Wiesz: zagłada planety i całej cywilizacji to nie jest temat na 40 minut.

Samo rozwiązanie problemu przyspieszonego Kirka, który nagle po prostu zniknął, zaabsorbowało mnie nieco mniej. Oczywiście doceniam konsekwe
Źródło
ncję kapitana, doceniam fakt, że nie dał się Deeli omamić, że bronił się przed jej bezpośrednimi atakami. Nie można pominąć milczeniem także po raz kolejny udowodnionego zgrania załogi, która rozumie się i niejako wyprzedza wzajemnie swoje kroki, by zapewnić ratunek całej populacji Enterprise i wyciągnąć kapitana z jego specyficznego niebytu. Lubię też to w jaki sposób scenarzyści konsekwentnie skupili się na jednym wątku, jak zastanawiające na początku bzyczenie owada nabiera sensu. Trochę gorzej poszło im z przedstawianiem różnicy tempa działania między Scalosianami a załogantami Enterprise. Ci drudzy, co prawda zatrzymywali się w miejscu, gdy tylko pojawiał się przy nich ktoś przyspieszony, ale potem jakoś tak magicznie Scalosian, czy przyspieszonego Kirka doganiali w działaniu ;) Nie jest to jednak jakiś wielki zarzut z mojej strony – przyjemny, ciekawy odcinek. Ot co.

Totalnie zgadzam się z tym zarzutem. To było właśnie coś, co mnie gryzło przez cały odcinek: jak ten czas tam działa? Niby są przyspieszeni. Czyli tak naprawdę całą akcję powinni ogarnąć, nim Spock kiwnie palcem. A tymczasem, mimo tego przyspieszenia, działania w obu liniach czasowych odbywały się mniej-więcej równolegle. Nie ogarniam i wielka szkoda, że ta luka została – z drugiej strony, gdyby nie ona, załoga Enterprise nie miałaby szans. Wszak zanim McCoy znalazłby nagranie, dzieci Kirka byłyby już emerytami.
Niemniej sam pomysł niezmiernie mi się podoba i zgadzam się, że to przyjemny, ciekawy odcinek. Może nie porwał mnie aż tak jak chociażby wspomniane już Plato’s Stepchildren albo For the World Is Hollow…, ale i tak bardzo miło wspominam seans.

A z zupełnie innej beczki – gdzie do jasnej ciasnej jest Alexander?

Żyje spokojnie na jakiejś przyjemnej planecie…? Tak myślę. Mam nadzieję…





Oh, Rael, don't be like that. Am I jealous of what you do?
I do my duty.
So do I. And sometimes I allow myself to enjoy it.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz