Time Squared

Rozumny i najwyraźniej głodny wir (źródło)

Premiera: 1 kwietnia 1989
Reżyseria: Joseph L. Scanlan
Scenariusz: Maurice Hurley

Wiem, że to nie ma żadnego związku z fabułą odcinka, ale najbardziej zafrapowało mnie dlaczego Riker nazywa usmażoną na kamień jajecznicę omletem… A tak poza tym to prolog bardzo udany. Zżyta załoga, piwo oczywiście przynosi nie kto inny, jak doktor Pulaski, a Riker się popisuje i zalicza porażkę. Bo skoro te jajka nie nadają się do jedzenia to na co on liczył? Że glutaminian sodu pomoże? Miło, że Worfowi smakowało, choć nie wiem dlaczego wszystko, co obrzydliwe dla reszty galaktyki (a przynajmniej człowieka) ma smakować Klingonom. [ja za kolei kompletnie nie zwróciłam uwagi, co tam dokładnie wchodziło w skład tego omletu i na ile to był faktycznie omlet, natomiast rozbawiło mnie, jak wszystkim to urosło w ustach, a Worf ze smakiem wpierniczał]
Tymczasem odcinek właściwy koncentruje się na osobie kapitana, który staje oko w oko z samym sobą i to w dwóch aspektach – fizycznym i psychologicznym, bo oto silny, pewny siebie człowiek nagle otrzymuje dowody, że może być niehonorowym tchórzem. Bo chyba tak właśnie Picard odbiera pomysł, iż mógłby się jako jedyny uratować z USS Enterprise. Ja tam mogę sobie wyobrazić sytuację, w której coś takiego ma miejsce i decyzja zupełnie nie należy do niego. Jest przypadkiem albo wynikiem planu, który się rypnął albo po prostu nie był najlepszy od początku. Oczywiście dowód w postaci uszkodzenia od anihilacji antymaterii jest niepodważalny. A do tego uczucia wyraźnie splątanego człowieka widoczne na twarzy sobowtóra z przyszłości – o tak, facet wygląda na przerażonego, więc Picard z pewnością jest tchórzem. No i podchwytliwe pytanie porucznika La Forge’a. Mamy komplet. Kapitan jest winien. Myślę sobie, że to, jak zareagował Jean-Luc Picard bardzo wiele o nim mówi. Pokazuje jego największy strach – strach przed strachem. A właściwie przed tym, że strach mógłby go do tego stopnia opętać, że kapitan zapomni o swoich obowiązkach, honorze, o tym, jakim do tej pory był człowiekiem. A przecież tak naprawdę przyjęcie prostej wersji, że kapitan ucieka jako jedyny z tonącego okrętu jest nielogiczne, jeśli się go zna. Dla mnie jasne jak słońce, że trzeba szukać powodu i tyle. Tak długo, jak zagadka nie zostanie rozwiązana.

Bo z jakiegoś powodu zawsze szukasz w postępowaniu ludzi pozytywów, a jak ich nie widać, to szperasz, aż zobaczysz. Ja przyznam, że miałam dokładnie tę samą myśl: ale że Picard jako jedyny zwiał…? Jak to możliwe? Przecież jeśli nawet miałaby przeżyć cala załoga Enterprise pod warunkiem, że zginie jedna – dosłownie jedna – osoba, to tą osobą byłby właśnie Picard! I rozumiem zdumienie La Forge’a, bo byłam dokładnie tak samo zdumiona. Oczywiście, my mamy ten luksus, że oglądamy serial. Więc wiadomo, że na pewno wcale nie jest tak, jak się wydaje.

Bardzo podoba mi się to studium kapitana, bo tym właśnie jest dla mnie odcinek. Znacznie mniej przejmuję się groźbą zniszczenia Enterprise – powiedzmy sobie szczerze, że trudno bać się takich rzeczy w połowie drugiego
Uszkodzenie od anihilacji antymaterii! - szacun, chłopaki!
sezonu… Zwłaszcza jeśli zginąć ma cała załoga poza tchórzliwym kapitanem.
Muszę też powiedzieć, że komandor Riker dojrzewa. Lubię scenę jego rozmowy z podłamanym sobą samym kapitanem, gdy oględnie wyjaśnia mu, że cierpliwość nie należy do jego cnót. Bardzo dobry z niego sidekick w tym odcinku. [Riker w ogóle się rozkręcił, co bardzo cieszy. Nadal nie fascynuje mnie tak, jak fascynował, kiedy miałam te paręnaście lat, ale szanuję, że coś z nim zrobili wreszcie]
Ciekawe jest też postawienie w przeciwnych narożnikach doktor Pulaski i doradczyni Troi. Doktor stoi na straży Enterprise, doradczyni pilnuje jednostki – kapitana, dla którego uznanie za niezdolnego do dowodzenia byłoby ciosem, z którego mógłby się nie podnieść, sądząc po tym, jak głęboko przeżywał fakt niewłaściwego zachowania swego sobowtóra.

One chyba w ogóle są pomyślane jako dwa przeciwstawne bieguny. Podobnie będzie w następnym odcinku: choć obie zgadzają się w ogólnych zarysach (przemoc jest prymitywna i fuj), to jednak zupełnie inaczej się zachowują w jej obliczu. I przyznam, że podoba mi się to zróżnicowanie.

Natomiast nie ukrywam, że tym razem to ja mam problem z ideą, która ma spinać ten odcinek. Zupełnie nie ogarniam natury wiru i tego cofnięcia się w czasie kapitana. Że co? Że wir się nudził i tak się zabawił? Że po tym jak jeden Picard wybrał bramkę z zonkiem, pozwolił drugiemu Picardowi wybrać inaczej? W sumie jedynie tym – kaprysem istoty o niepojętym mózgu i olbrzymich możliwościach można to jako tako wytłumaczyć. Generalnie wiadomo, że podróże w czasie to ryzykowny temat i naprawdę trudno zrobić go wiarygodnie. Tu czułam się lekko skołowana Moebiusem i tak dalej. Przyjmę po prostu, że jedna nogawka spodni czasu była zła a druga dobra, a kapitan miał okazję sprawdzić je obydwie. [a nie, jeśli chodzi o ten wir i tak dalej, to nie ukrywam, że kompletnie to po mnie spłynęło. Znaczy – nie zwracałam na to uwagi, przepraszam. Uznałam, że okej, blablabla, jakiś wir, jakieś zagięcie czasu, blabla, ooo, wyrwali się, hura. Nie wnikam w szczegóły, po prostu wierzę odcinkowi na słowo, że wie, o czym mówi...]




– You're saying I should just sit down, shut up and wait.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz