The Icarus Factor

(źródło)

Premiera: 24 kwietnia 1989
Reżyseria: Robert Iscove
Scenariusz: David Assael, Robert McCullough

Dotychczas nie wiedzieliśmy wiele o prywatnym życiu Rikera. Ani doktor Pulaski. Ten odcinek całkiem zgrabnie nadrabia obie te zaległości, kiedy na pokładzie USS Enterprise zjawia się Riker Senior, Kyle (Mitchell Ryan).
Ale ten odcinek to więcej niż przeszłość pierwszego oficera – drugim wątkiem jest dziwne zachowanie Worfa. I muszę przyznać, że oba wątki są ze wszech miar satysfakcjonujące i wiele mówią o poszczególnych członkach załogi.

Przede wszystkim więc, relacje ojca z synem: nagle okazuje się, że w tym idealnym portrecie Willa jest spora rysa. A pod powierzchnią kotłuje się dawna trauma i spore pokłady gniewu. Ten odcinek jeszcze nie odsłania nam jego historii w pełni, ale daje bardzo solidną bazę, którą tu i ówdzie rozwijają inne epizody. Zresztą, ta ciągłość to jedna z zalet tego wątku.
Podoba mi się, jak mimo wszystko Riker próbuje zachować się profesjonalnie i nie daje się ponieść emocjom. Do czasu, oczywiście, ale znajduje się w sytuacji, w której – jak sobie wyobrażam – bardzo trudno zachować się właściwie. Podoba mi się też, że Kyle się stara. Wiemy, że był nędznym ojcem, ale widać, że on też to wie i tego żałuje. Choć może gadka „byłem z tobą 13 lat i jeśli to za mało, to trudno” nie była jego najmocniejszym momentem… W gruncie rzeczy tylko mam mieszane uczucia co do relacji Kyle’a z panią doktor: z jednej strony cieszy mnie, że dowiadujemy się czegoś o Katherine. Z drugiej, trochę ten wątek prowadzi donikąd. Może tylko pomaga w ustawce Kyle’a z doradcą Troi. Która, swoją drogą, wyjątkowo do czegoś się przydaje i faktycznie próbuje doradzić, a nie pitoli tylko farmazony o czymś, co wszyscy inni widzą gołym okiem.
Naprawianie relacji ojciec-syn. (źródło)
W ogóle w tym odcinku dużo jest relacji: bo nie wolno też zapominać o linii Riker-Picard. Kapitan niesamowicie fajnie występuje jako ten, który może stracić swojego najlepszego pierwszego oficera i nie ukrywa żalu z tego powodu, ale jednocześnie nie chce go hamować i wspiera radą na tyle, na ile potrafi, niczego nie narzucając. Od razu widać, że to idealny lider, mimo że początkowo sprawiał wrażenie nieco drętwego.


O tak! Ja mam bardzo, bardzo pozytywny stosunek do tego odcinka. Widać załogę w momencie, gdy nic ich nie atakuje, nie ma zagrożenia, ot standardowy dzień i możemy ich zobaczyć jakby prywatnie. Dobre.

Jest też drugi wątek, to znaczy Worf. Tu z kolei mamy dwa fajne elementy: po pierwsze, widać przyjaźń, jaka zawiązała się między członkami załogi. I nie tylko chodzi o Geordiego i Datę, którzy już od jakiegoś czasu stanowią swego rodzaju duet, ale też Wesleya i Worfa. Widać, że im wszystkim na sobie zależy – i widać to nie dlatego, że sobie to mówią, ale dlatego, że działają. Jeśli jednemu z nich coś się dzieje (w tym przypadku Worfowi), młody Crusher rzuca się na ratunek i pociąga za sobą resztę, nawet jeśli Geordi początkowo wychodzi z założenia, że dziwne zachowanie to w przypadku Klingona norma. I jakkolwiek nigdy nie jestem zwolenniczką uszczęśliwiania na siłę, to tutaj to naprawdę fajnie wypadło.
Mam tylko zastrzeżenia do samej ceremonii: jak na tyle początkowego pompowania, gadania o bólu i o tych całych painsticks, procedura okazała się zaskakująco krótka i prosta. Spodziewałam się więcej.

I mimo całej postępowości Star Treka, nadal widać zabawną różnicę między kobietami a mężczyznami: oto banda samców alfa się tłucze – czy to chodzi o ludzi, czy o Klingonów – a kobiety siedzą z boku i utyskują, jak to przemoc jest fuj. Z jednej strony to rozumiem, bo ktoś musiał utyskiwać, że przemoc jest fuj: no bo Star Trek zawsze bardzo wyraźnie to podkreślał i trzeba było jakoś to utrzymać. Z drugiej, po prostu rozbawił mnie ten wyraźnie tradycyjny, patriarchalny obrazek. Całość równoważy nieco fakt, że mimo wszystko doktor Pulaski wzięła udział w klingońskiej ceremonii.
Dalej, dalej, świecące suty Worfa! (źródło)
Jeśli spojrzeć na epizod z dystansu, to tak naprawdę nic się nie dzieje. Bohaterowie ze sobą rozmawiają i to właściwie tyle – nie ma ani jednego kosmity, ani jednego strzału, a cała akcja to pojedynek Rikerów i ceremonia Worfa. Z drugiej strony, to nie są puste rozmowy. Odcinek bardzo fajnie rozwija niemal wszystkich bohaterów, nawet O’Brien ma może niewiele czasu antenowego, ale wykorzystuje go tak dobrze, jak tylko się da. Jest sporo o przyjaźni, rodzinie, miłości – a wszystko to w zgrabny sposób pokazane, bez przerzucania się górnolotnymi frazesami.
Co tu dużo gadać, lubię ten odcinek. Jest interesujący, trochę rozczulający, tu i ówdzie zabawny. No i cały czas zachodzę w głowę, jak konkretnie działa anbo-jyutsu… jeśli dobrze rozumiem, kije mają czujniki zbliżeniowe i brzęczą oraz świecą, jak coś wyczują. Ale na czym konkretnie polegało oszukiwanie? I co w tym takiego niebezpiecznego, skoro obaj przeciwnicy mają solidne zbroje, a wszystko jest wyłożone matami? Ot, po prostu sport i mam wrażenie, że trzeba by się ostro postarać, żeby istotnie kogoś w nim skrzywdzić.

Tak, też miałam myśl, że jak niby oni mają sobie tam zrobić krzywdę? Może doktor Pulaski bała się po prostu, że Kyle zawału dostanie? Z drugiej strony oni to mają opanowane, nie? A może chodzi po prostu o to, że takie sporty nie są jakoś bardzo popularne w czasie akcji TNG? I oni nie wiedzą z czym to jeść?

A czy przekonał mnie fakt, że Riker po raz kolejny odrzuca dowodzenie na własnym statku? Sama nie wiem. Serial od samego początku pokazuje, że Will marzy o stopniu kapitana i że ma wielkie ambicje. To te ambicje przeszkodziły mu w związku z Troi. A jednak ilekroć nadarza się okazja – odrzuca ją. Czy naprawdę nie czuje się gotów? Nie rozumiem dlaczego, a wyjaśnienie, które pada w tym odcinku, jest więcej niż mętne.

A ja powiem, że jak dla mnie Will wybrał trochę przeciwko ojcu. Jakby cała ta ambicja wynikała z ich relacji. A tak naprawdę jest szczęśliwy na Enterprise. To w końcu okręt flagowy i świetna załoga.




I know her too. But we don’t do that.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz