The Apple

rys. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 13 października 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Max Ehrlich

Dobra passa trwa. Jak również trwa ciąg skopanych przekładów tytułów: oto więc The Apple przeobraziło się w Zabójczą planetę, tym samym zupełnie olewając całą pointę i przewijający się przez cały – cały! – odcinek motyw raju, do którego porównywana jest planeta Gamma Trianguli VI. I naprawdę, nie ogarniam przyczyn takiego zmieniania tytułu. Co strasznego by się stało, gdyby po prostu po polsku to było „Jabłko”? Wiem, że czasem są tytuły, które stanowią gry słowne i nie da się ich przetłumaczyć zgrabnie – ale tutaj nie mamy takiej sytuacji. Więc o co naprawdę chodzi?

Zaczynam powoli uważać, że nadawanie polskich tytułów odbywa się na zasadzie jakiegoś konkursu, w którym uczestnicy ustalają limit minut projekcji, po którym są w stanie wykminić o czym to będzie. Coś jak Robert Janowski w Jaka to melodia? i jego „po której nutce?”.

No ale dobrze, wszak to tylko tytuł. Pojawia się gdzieś na początku i potem nie trzeba o tym pamiętać.
Sam odcinek zaś jest jednym z wielu zacnych epizodów, choć tym razem nie maczał w tym palców Daniels, a Pevney – odpowiedzialny za tak rewelacyjne odcinki jak The City on the Edge of Forever czy The Devil In the Dark, a także legendarny nieomal: The Arena.

The Apple uwielbiam w dwojaki sposób: po pierwsze, to jeden z tych odcinków, które pytają, czy to, co człowiek uważa za dobro, istotnie jest dobre dla innych gatunków. Świetna jest dyskusja McCoya i Spocka, kiedy możemy obserwować konfrontację ziemskich, ludzkich ideałów z zimną logiką. Świetne jest wysunięcie Pierwszej Dyrektywy i postawienie pytania, czy w takiej sytuacji należy się jej trzymać, czy jednak uważamy, że wiemy lepiej, co jest dobre dla tubylców (którzy przecież zdają się zupełnie szczęśliwi). Ogromnie mi się podoba analogia, która w pewnym momencie zaistniała między wyznawcami Vaala a Kirkiem, który – wedle własnych słów – skazał na śmierć czterystu ludzi tylko dlatego, że bezmyślnie wykonywał rozkazy. [Mam wrażenie, że to pierwszy raz, kiedy Kirk tak naprawdę mocno pochylił się nad redshirtami – bo te pierwsze myśli dotyczyły bytów indywidualnych, nie całej obsady Enterprise – przecież już wcześniej zdarzało się, że był świadkiem ich śmierci/zniknięcia i to jakby nie było zawsze na jego rozkaz]. Mamy tu po raz kolejny bardzo zgrabnie podsuniętą jedną z głównych idei Star Treka i jedną z prawd, które serial z uporem nam powtarza: życie nie polega na wegetacji, nawet jeśli to wegetacja na pozór szczęśliwa. Inteligentne istoty potrzebują rozwoju, nawet jeśli to by było mniej komfortowe niż wygodne dreptanie w kółko i wykonywanie rutynowych czynności raz na jakiś czas. Do tej pory tę tezę chyba pod największym znakiem zapytania postawił epizod This Side of Paradise i jest coś budującego w tym, że twórcy Star Treka wciąż się nad tym zastanawiali i w różnoraki sposób usiłowali odpowiedzieć na ten dylemat.

(źródło)
Druga ścieżka, którą biegną moje sympatie do tego odcinka, to jego… no… startrekowatość. Mamy tu dosłownie wszystko, czego należy oczekiwać od epizodu Oryginalnej Serii: pierwszy redshirt ginie jeszcze przed czołówką, ostatni zaś – ginie z rąk ludzi, którzy pierwszy raz w życiu tłuką kogokolwiek po głowie. Jest naprawdę grubo. Mamy, oczywiście, blond ślicznotkę, której największą rolą jest… no, bycie ślicznotką. Naprawdę. Owszem, ładnie skopała tyłki tubylcom podczas konfrontacji, ale tak poza tym – miała być ślicznotką do pocałowania. Tyle. Naturalnie, odcinek serwuje nam macanie obcych kwiatków (znane i lubiane jeszcze od epizodu z udziałem kapitana Pike’a [jakże pięknie podkreślone przez Kirkowe: tu wszystko może być niebezpieczne, uważajcie, wypowiadane podczas rzeczonego macania] i znalezionych na powierzchni planety minerałów (szczęście miał Spock, że „badany” przezeń kamień postanowił wybuchnąć dopiero piżgnięty na bezpieczną odległość, a nie, na ten przykład, kiedy Wolkanin go rozbił na połowy). Jest też sporo moich ulubionych dialogów McCoya ze Spockiem oraz trochę subtelnego podkreślenia, że pierwszy oficer pochodzi z Wolkana tak bardzo (dialog o tym, ile Flota zainwestowała w Spocka). I Scotty, który dokonuje cudów na Enterprise, bo przecież kto ma ich dokonywać, jeśli nie główny mechanik? No i jeszcze te mega niezręczne rozmowy o seksie – niby głupawe to wszystko, ale oglądałam i po prostu nie mogłam się nie uśmiechać. To są nasi znani i lubiani bohaterowie: trochę niesforni, trochę mają więcej szczęścia niż rozumu, ale jak niby ich nie kochać?

(źródło)
Jak się nad tym zastanowić, The Apple nie ma wiele nowego do zaoferowania. Poruszony w odcinku problem już znamy. I humor też już znamy. Ale w moim odczuciu na tym właśnie polega siła tego epizodu: robi to, co umie. I robi to dobrze.

O to to to! Jakbyś mi to z ust wyjęła. Myślę sobie, że to zupełnie dobry odcinek dla Trekowych laików – na przywitanie, rozpoznanie tematu. Nadaje się wprost idealnie na polecajkę z gatunku od czego zacząć, jeśli ktoś chciałby sprawdzić, czy serial jest dla niego. Osobiście stwierdzam, że to jeden z tych, które ogląda Siem z ogromną przyjemnością.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, byłoby to rozwiązanie kwestii Vaala: to znaczy, tak prawdę mówiąc, właśnie zabrakło mi jakiegoś rozwiązania. Mamy dziwną, potężną maszynę, które tubylcy służą być może nawet od tysięcy lat. Kim jest Vaal? Skąd się wziął na Gamma Trianguli VI? W jaki sposób przetwarza energię z owoców, którymi karmią go wyznawcy? Ktoś go tu umieścił i odleciał? Może jakaś starsza rasa, która niegdyś zamieszkiwała tę planetę? A może Vaal to samodzielny mechaniczny byt, na podobieństwo Nomady albo V’gera? Wokół tego dziwnego bóstwa wykwita mi w głowie masa pytań, na które za diabła nie  mam odpowiedzi w odcinku. Szkoda.

Tu popieram w całej rozciągłości. Miałam to uczucie nie rozwiązanego napięcia – bo postać mechanicznego bóstwa stanowiła zagadkę, na którą ostrzyłam sobie zęby, a jak przyszło co do czego, obeszłam się smakiem. Takie sytuacje zresztą są też elementem startrekowatości – pewne elementy są dla twórców czysto użytkowe, porzucają je, wykorzystawszy do swych celów – tu do odmalowania obrazu wyjścia z raju. Kirk jako Wąż – piękna idea :)



– Scotty, you're my Chief Engineer. You know everything about that ship there is to know. More than the men who designed it. If you can't get those warp engines working… You're fired.
– I'll do everything there is to do, sir. Scott out.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz