Return to Tomorrow

autor: Juan Ortiz


Premiera: 9 lutego 1968
Reżyseria: Ralph Senensky
Scenariusz: John T. Dugan

W dzisiejszym odcinku, proszę szanownych państwa, wracamy do jutra. Właśnie zamierzałam się przyznać, że absolutnie nie ogarniam jego tytułu w kontekście treści, gdy nagle doznałam olśnienia. Zatem do niczego się nie przyznaję, a zamiast tego pokrótce streszczę fabułę.
Dzielny kapitan Kirk i jego załoga mkną przez odległy, nieznany kosmos, by natrafić na dawno już martwą planetę typu ziemskiego. Wszystko wskazuje na to, że była kiedyś równie piękna co kolebka naszej cywilizacji, lecz obecnie pozostała po niej jedynie pusta wypalona skorupa i władczy głos rozlegający się w głośnikach USS Enterprise, który informuje, iż grupa zwiadu z Kirkiem na czele powinna natychmiast zgłosić się do przesłania na powierzchnię planety. Tu następuje jeden z lepszych moim zdaniem dialogów odcinka – Kirk z właściwą sobie butą pyta obcy i najwyraźniej obdarzony ogromną mocą byt: czy to rozkaz, czy prośba? A byt ów odpowiada: sam zdecyduj.
Chwilę później kapitan po raz kolejny na przestrzeni kilku odcinków wykazuje się niezwykłym dla niego niegdyś rozsądkiem – postanawia, iż pan Spock zostanie na pokładzie, gdyż w obliczu zagrożenia nie powinni obaj schodzić z mostka. Wyraźnie James T. Kirk zmienia się w trakcie misji – jakby nieco dojrzewa – i to jest z mojego punktu widzenia bardzo fajne. Tym razem jednak jego rozsądek zdaje się na nic. Obcy bowiem wyraźnie życzy sobie, aby Spock był jednym z grupy zwiadowczej, więc trzej przyjaciele (lekarz jest niezbędny na wyprawie) znów razem stają naprzeciw nieznaneg
źródło
o i potencjalnie niebezpiecznego. Towarzyszy im astrobiolog Ann Mulhall (Diana Muldaur) – na rozkaz wydany przez obcego bez porozumienia z kapitanem. Przesył następuje nie na polecenie Scotty’ego, lecz wyłącznie dzięki mocy Sargona, jak wkrótce każe siebie nazywać obcy, będący czystą energią pozbawioną ciała i jednym z trzech ocalałych w wojnie rozpętanej na obecnie martwej planecie.
Wszystkie te fakty są już wystarczająco niepokojące. Nie da się ukryć, że moc obcego, który bez problemu myślą jedynie wpływa na tor lotu Enterprise, czy teleportuje ludzi, znacznie przekracza wszystko, czym może mu się przeciwstawić kapitan Kirk i jego załoga. To, że słucha on poleceń wydaje się być jedynym wyjściem, a zagrożenie potwierdza się, gdy Sargon przejmuje ciało kapitana, umieszczając jego duszę w kuli, w której do niedawna przebywał on sam. Na krótko – jedynie po to, by pokazać, że jest to możliwe i by wycofać się od razu, gdy organizm Kirka nieprzyzwyczajony do tak wysokoenergetycznej pracy umysłowej, załamuje się po kilku minutach goszczenia w sobie Sargona.
I tu Kirk traci nieco swego rozsądku…
Albowiem obcy chce nie mniej ni więcej tylko pożyczyć ciała trójki ze zwiadu pod kontrolą czwartego z nich – czyli McCoya. Pożyczyć po to jedynie, by ich rękoma wybudować dla siebie i dla dwójki swych towarzyszy (żony Thalassy i wroga Henocha) mechaniczne ciała, w których mogliby rozpocząć nowe życie, tak by pamięć o nich nie zaginęła. Za czynnik motywujący uważa po pierwsze to, że Kirk i jego załoga jako Ziemianie są potomkami jego cywilizacji, a po drugie fakt, iż w zamian mogliby podzielić się z nimi technologią, jaka na Ziemi długo jeszcze nie będzie znana.
Co robi Kirk? Entuzjastycznie się w to pakuje. Bez wahania ryzykuje siebie, by w zamian pogłębić wiedzę ludzkości. Tak przynajmniej argumentuje w swym monologu o konieczności ryzyka, bez którego nie ma postępu. [Ale nie powiedziałabym, że Kirk entuzjastycznie i bez wahania się pakuje – bądź co bądź, zwołał oficerów na naradę. Udowodnił, że doskonale zdaje sobie sprawę z ryzyka i wyraźnie podkreślił, że jeśli którykolwiek z towarzyszy wyrazi sprzeciw, to rezygnują z całej akcji. Nawet lubię sobie myśleć, jak to by było, gdyby na przykład McCoy jednak się nie zgodził. Albo gdyby Scotty’ego nie przekonała wizja silnika wielkości orzecha. Kirk po prostu powiedziałby Sargonowi „Wybacz, facet, lecimy do domu. Szukaj innych łosi”? Ufam, że postępowałby zgodnie z obietnicą – ale jakoś nie umiem sobie tego wyobrazić] Doktor mimo wszystko pozostaje sceptyczny i za to go uwielbiam. Jest niezmienny.
źródło
Oczywiście, bądźmy szczerzy, kapitan nie ma za bardzo innego wyjścia. Obcy jest w stanie kontrolować każdego z nich, a brak chęci współpracy łatwiej może zaowocować wypadkiem, bo w to, że Sargon chciałby zrobić coś złego specjalnie – nie wierzę. To taki przypadek obcego o wyższej świadomości, która nie pozwala mu na zejście poniżej pewnego poziomu. Jest dobry. Jako jedyny z całej trójki przedkłada cudze dobro nad własne bezdyskusyjnie. Zupełnie inny jest Henoch. Nawet przeciwny rzekłabym. On bowiem od samego początku nie zamierza się podporządkować planowi Sargona. Nie chce żyć w mechanicznym ciele, znacznie bardziej odpowiada mu to pożyczone od pana Spocka (Spock flirtujący, Spock szczerzący zęby w uśmiechu… brr… jakieś to takie upiorne dla mnie [upiorne, ale doskonale zagrane. Zobacz, że Henoch był zupełnie inny niż np. Spock, którego pyłek kwiatków przerobił na szczerzącego się miłośnika flirtowania na drzewach – a jedno i drugie sprowadzało się przecież do tego, że Spock zaczynał się uśmiechać]), a Sargon sam w sobie stanowi dla niego czynnik do wyeliminowania. Pomiędzy nimi plasuje się Thalassa. Po kobiecemu próżna, cieszy się z faktu, iż ciało pani astrobiolog jest całkiem udane, początkowo podąża za mężem bezkrytycznie, ale szybko stwierdza, że jednak nie chce mieć ciała, które nie będzie czuć. W ciągu całego konfliktu zdaje się rozdarta, a jej ostateczny wybór zostaje podjęty w dramatycznych okolicznościach. [w ogóle jeśli chodzi o Thalassę, to nawet mnie to rozczuliło: zobacz, nawet, kiedy Kirk nie ma romansu z piękną niewiastą, to w sumie i tak ma – tyle tylko, że siedzi w nim ktoś inny. Ale kamaaaan, przecież widz dobrze wie, na co pacza!]
Nie mogę się też opędzić od myśli, iż Sargon jak na tak zaawansowany byt jest niezwykle naiwny. Jego szlachetność najwyraźniej utrudnia mu zobaczenie prawdziwych intencji innych. Jakby nie wyobrażał sobie, że można myśleć inaczej niż myśli on sam. W pewnym sensie jego postawa jest nawet wzruszająca. Ma moc – ale jej nie nadużywa, posługuje się argumentami, przekonuje w dyskusji. I w pewnym sensie przegrywa, do końca jednak zachowując mądrość.

Muszę jeszcze wspomnieć o tym, co mnie jakoś tak mocno zirytowało – mianowicie
źródło
romantyczna muzyczka, przy każdym niemal spojrzeniu Kirka na piękną panią astrobiolog. To pierwsze powłóczyste spojrzenie… No serio? Pierwszy raz ją widzisz, kapitanie? Ilu masz tych swoich podwładnych? A astrobiologów? I nigdy jeszcze nie był ci takowy potrzebny? [serio, to jego niebotyczne zdziwienie i pytanie, kim ona w ogóle jest xD] Ja wiem, że to ważny składnik sosu jakim jest charakter tej postaci – to jego kobieciarstwo – ale i tak mierziła mnie ta muzyczka…
To tyle ode mnie.

Ja mogę tylko dodać, że ogólnie mi się ten odcinek podobał. Podobały mi się reakcje McCoya i Scotty’ego – podobało mi się, że można na nich polegać. Oczywiście, podobali mi się też obcy: po raz kolejny były to istoty złożone z czystej energii, ale tym razem dostajemy sugestię, że tak może wyglądać nasza – ludzi zamieszkujących Ziemię – przyszłość. Ciekawy pomysł. Czy moglibyśmy ewoluować w tym kierunku? I – dla mnie trochę ważniejsze może nawet – czy chcielibyśmy tego? Wieczność w syntetycznej skorupie… wcale się nie dziwię, że Henochowi nie odpowiadała ta koncepcja. W ogóle trudno mi go rozpatrywać jako złoczyńcę w tym odcinku, bo wydaje mi się, że jego działania były bardzo ludzkie.



Scott: You're going to WHAT? Are they all right in the head, Doctor?
Dr. McCoy: No comment.
Capt. Kirk: A simple transference. Their minds and ours.
Dr. McCoy: Quite simple. happens every day.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz