The Lights of Zetar

Autor: Juan Ortiz


Premiera: 31 stycznia 1969
Reżyseria: Herbert Kenwith
Scenariusz: Jeremy Tarcher, Shari Lewis


Wiem, że narzekanie na speców od tytułów jest oklepane, ale tak dobrze się od tego zaczyna... Obiecuję nagrodę temu, kto mi wyjaśni związek polskiej Bibliotekarki z tym, co się działo w odcinku. Oczywiście może się okazać, że jestem za tępa, by zobaczyć coś oczywistego. Przyjmę to z pokorą. Obiecuję.
Przejdźmy jednak do sedna. Oto jeden z moich ulubionych (a może nawet i zupełnie ulubiony) odcinków. [umm… istotnie musisz go bardzo lubić, bo w pędzie do opisywania go pominęłaś odcinek, który powinien nastąpić po przygodzie na przeludnionym Gideonie, czyli That Which Survives :D Damn, czyli mam spalony wstępny żarcik o tym, jak to he he he, tym razem wyjątkowo polski tytuł jest mi bliższy niż oryginalny, bo wszak też byłam bibliotekarką… :D Cóż, jak o tym myślę, to może i lepiej – uniknęłyśmy suchara na początku notki [AAAAAAAA! Jeżyku… Wyparłam odcinek z kobitką wsysającą ludzi… Shame on me!]] Wspaniałe jest w nim wszystko. Zaczynając od tego, że ofiarą uczucia jest w nim Scotty, nie Kirk, więc mamy do czynienia nie z przelotną fascynacją, ognistym romansem, czy wykorzystywaniem płci pięknej do wyższych kapitańskich celów, ale z miłością głębszą i trwającą poza odcinek. W sensie tego, na co zanosi się w końcówce, bo oczywiście, tego, co zamierzyli twórcy to ja jeszcze nie wiem, ale w sumie tak szczerze to ich nie podejrzewam o kontynuowanie wątku... Ale ja i tak będę sobie wyobrażać, że ona już została na wyposażeniu Enterprise. Bo mogę.

Cóż: po pierwsze, rzeczywiście też mnie urzekło to, że tym razem mamy wątek miłosny, w którym stroną jest nie-Kirk. Proszę mnie nie zrozumieć źle, ja serio lubię te wszystkie romanse i miłostki naszego dzielnego kapitana, ale zawsze to miłe urozmaicenie – no i jedna z rzadkich okazji, by spojrzeć z nieco innej strony na Scotty’ego, który zazwyczaj funkcjonuje jako człowiek ogromnie ciepły i zawsze pomocny, ale jednak wyłącznie mechanik, jakby zupełnie pozbawiony życia prywatnego.
Po drugie, rzeczywiście miło wyobrażać sobie, że ten związek przetrwał więcej niż jeden odcinek. Jeśli się nie mylę, Miry wprawdzie już nigdy więcej nie zobaczymy, ale przecież kamera nie śledzi czterystu członków załogi, toteż można przypuszczać, że temat się dzieje – tyle że gdzieś w tle. Czemu nie?

źródło
I jeszcze dlatego, że właśnie bohaterka jest z mojego punktu widzenia kolejnym wielkim plusem odcinka. Pani porucznik Mira Romaine (Jan Shutan) jest wiarygodna, jest równie głęboko zauroczona (nie wiemy oczywiście jak to się zaczęło, ale możemy sobie dośpiewać, kto by nie chciał Scotty'ego, przecież jest głównym mechanikiem na bogów!), posiada nie tylko urodę (wyjątkowo w moim typie) ale i inteligencję (uwagę pana Sulu na temat zauważania bądź nie jej mózgu uważam za totalnie nietrafioną). Podobają mi się jej reakcje, kupuję jej histerię po pierwszym omdleniu (owszem, Bones się zirytował, ale trochę mu tu tak jakby cierpliwości brakło, bo wszak problem był nie tylko fizyczny, ale przede wszystkim psychologiczny) i ogromnie mi się podoba, iż jedyny błąd jaki popełniła, popełniła tak naprawdę z winy Scotty'ego, który zbagatelizował jej wizje, tłumacząc je reakcją na pierwszy kontakt z dalekim kosmosem. [w żadnym razie nie postrzegam tego jako winy Scotty’ego – z tego co zrozumiałam, na pokładzie Enterprise istniały pewne procedury i zwyczaje, zgodnie z którymi pewnych rzeczy się nie zgłaszało, bo to jakby latać do kapitana z katarem. ;) Z kolei Scotty nie miał w sumie żadnych podstaw do wnioskowania, że Mirę opanowują kosmici i trudno mu zarzucać, że przypadłości Miry zinterpretował tak, jak wskazywało jego dotychczasowe doświadczenie.] Jakby tego wszystkiego było mało, mamy też problem typu -- życie porucznik Romaine vs życie/nieżycie garstki ostatnich mieszkańców planety Zethar poruszających się chmurze jaźni i niszczących ważne rzeczy na swojej drodze. Serio. Zniszczyli archiwum na Memory Alpha. Zabili niewinnych naukowców, bo co? Bo chcieli żyć, jasne, ale jednak szanuję tu twarde słowa Kirka: macie prawo do życia, ale nie do odbierania życia innym. Kropka. Natomiast nie powstrzymam się od drobnej uwagi: droga Federacjo, naprawdę myślicie, że umieszczona w dalekich kosmosach placówka naukowa jest bezpieczna, bo ustaliliście, że każdy może z niej korzystać? Serio? No to się pomyliliście. Nie mówiąc o tym, że jakby Klingoni chcieli wam zrobić na złość to też by mogli. [Federacja tak bardzo Troskliwe Misie <3 ]
Jakby tego wszystkiego było mało, dostajemy tu powrót do korzeni. Kto rusza na zwiad na nieodpowiadającą na żadne próby kontaktu planetoidę, przez którą na oczach wszystkich na mostku przeszła przed chwilą chmura kolorowych światełek, która robi kuku? Tak! Kapitan, pierwszy oficer, główny mechanik i lekarz pokładowy! Przy czym ten ostatni ma najwięcej sensu w takiej grupie. A jeśli o tej czwórce, to dzięki Wam twórcy Star Treka za ostatnie słowa Kirka w tym odcinku. Zrobiliście mi dzień.
źródło
W obliczu tych wszystkich fajności, nie zamierzam ani trochę narzekać na to, że nie mam bladego pojęcia, co się właściwie wydarzyło w końcówce. W sensie ogarniam, że porucznik Romaine miała pokonać wolę chmury i wejść do komory antygrawitacyjnej, ogarniam, że nie dała rady, więc dzielny Scotty, mimo zagrożenia, zaufał głębi miłości, jaką darzy go Mira i osobiście ją tam wniósł, ale serio? Wycisnęli obce jaźnie z lewitującej kobiety za pomocą jakichś niewyobrażalnych atmosfer? Jak pryszcza? Przyznaję poczułam się zastrzelona konceptem. Ale SF to SF, muszą się dziać niepojęte rzeczy, opisywane trudnymi słowami. I nie interesuje mnie, że tu być może zagrało F, a S poszło na spacer. [Ej, a ja tam wolę wyciskanie kosmitów ciśnieniowo, niż nieśmiertelne strzelanie do chmur z fazerów ;) ]
Obejrzałam całość z wielką przyjemnością i zaangażowaniem. Podobało mi się pionowe ujęcie z góry na mostek - coś nowego. Przezabawna była płaska siatka współrzędnych, po której prosto jak po napiętej linie pędziła do celu chmura zła. Dobry odcinek, z fajnym konceptem i bohaterką, która nawet, gdy zdawała się wkraczać w tryb damy w opałach, to tak naprawdę nie.

Tak, ogólnie odcinek też mi się podoba. Może nie zachwyca mnie aż tak, bo w gruncie rzeczy to po prostu ładna historia miłosna. Właściwie nie zostaje mi na dłużej w głowie. Jedna taka pozaromansowa sprawa, którą fajnie akcentuje, to to, o czym wspomniałaś wyżej: każdy ma prawo do życia, ale nie kosztem odbierania go innym. Prosta i bardzo ważna zasada. Dobrze, że się pojawiła.
Sama Mira nie podbiła mnie chyba aż tak jak Ciebie – mam wrażenie, że to nie jest pierwsza i nie ostatnia kobieta w tym uniwersum, która jest czymś więcej niż tylko damsel in distress. Żeby nie szukać daleko: fantastyczną postacią żeńską była Odona z The Mark of Gideon: piękny obrazek poświęcenia i, sama nie wiem… patriotyzmu…? Była też świetna Klingonka w Day of the Dove – warto wspomnieć, że pełniła funkcję oficer naukowej! W dodatku oddana i dzielna żona. Można by sięgać do coraz odleglejszych odcinków, ale nie w tym rzecz: chodzi mi o to, że moim zdaniem Star Trek całkiem nieźle radzi sobie z kobietami, nawet jeśli na pierwszy rzut oka trzy czwarte z nich to tylko kolejne znaczki w miłosnym klaserze Kirka. ;) Mira akurat nie do końca wpisuje się w mój ulubiony typ – ot, tyle. To nie znaczy, że jest zła.




A disaster for the galaxy, Captain. The central brain is damaged. The memory core is burned out. The loss to the galaxy may be irretrievable.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz