Requiem for Methuselah

autor: Juan Ortiz


Premiera: 14 lutego 1969
Reżyseria: Murray Golden
Scenariusz: Jerome Bixby

Nie zacznę tym razem od uwag odnośnie do tłumaczenia tytułu [a ja owszem! I wcale nie dlatego, że oryginał jest ładniejszy – sęk w tym, że tłumaczenie tak cholernie spoiluje odcinek, że trudno bardziej]. Zacznę od czegoś innego: doskonale mi się oglądało ten odcinek. Odczuwałam napięcie, bałam się tego, co znajdzie Rayna (Louise Sorel) za drzwiami, czułam rosnącą sympatię do Flinta (James Daly). Bardzo mi się podobały stroje i jego i Rayny. Scenografia też była w porządku, a latający na sznurku robot od wszystkiego mnie bawił [a mi on w ogóle bardzo mocno skojarzył się z Nomadą z The Changeling – oczywiście, tylko pod względem wizualnym, bo tak naprawdę te roboty nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale w ogóle jestem pod wrażeniem, jak ładnie TOS radzi sobie z pokazywaniem na przykład latających maszyn]. Tyle w skrócie – wiedzcie, że odcinek mi się podobał. Teraz rozbierzemy go na części pierwsze.

Wszystko zaczyna się od dramatu na Enterprise. Członkowie załogi zapadają na niezwykle groźną rigeliańską gorączkę, od której się zwyczajnie umiera, chyba że na czas przyjmie się lek. Oczywiście leku nie ma na pokładzie, należy go więc zdobyć.

Jak teraz o tym piszesz, to właściwie wydaje mi się dziwne: Federacja wysłała czterysta osób na pięcioletnią misję w kosmosy i nie zaopatrzyła ich w stosowną apteczkę? Ja rozumiem, gdyby chodziło o podróż na sąsiednią stację czy planetę – ale oni mieli eksplorować nieznane światy przez pięć lat! Powinni być maksymalnie przygotowani. Jedynym wyjaśnieniem jest tu dla mnie to, że może Ziemia w momencie startu Enterprise nie znała jeszcze rigeliańskiej gorączki…? Mogę sobie to wyobrazić, choć to świadczy jak najgorzej o kapitanie Archerze i doktorze Phlox, który najwyraźniej zataili w wuj istotne informacje przed Flotą… Ale, żeby nie było! Podczas seansu zupełnie się nad tym nie zastanawiałam, bo całość oglądało się na tyle świetnie, że tego typu wątpliwości w ogóle nie miały czasu zaistnieć.

Ekipa poszukiwawcza ląduje na niezamieszkałej planecie, która nie ma nawet nazwy, a tylko
źródło
ciąg literek z cyferkami, a gdy trikordery namierzają ryetalinę – substancję, z której można uzyskać lek – pojawia się metalowa kula i uparcie usiłuje odstrzelić panu Spockowi tyłek. W tym momencie okazuje się, co tak naprawdę jest tematem odcinka. A jest nim samotność i zmęczenie długowiecznością. Temat, który jest mi dość bliski, w takim sensie, że niejeden raz zastanawiałam się, czy życie wieczne ma sens i w którym momencie człowiek żyjący wiecznie wariuje/próbuje z tym życiem jednak skończyć i tak dalej. Odcinek pokazuje mi człowieka niejako u schyłku takiej długowieczności. Kogoś, kto przeszedł różne etapy, był wieloma osobowościami (między innymi da Vincim, czy Brahmsem), a w końcu zmęczony tym, że ludzie nie potrafią żyć w zgodzie, uciekł do samotni na pustą planetę, z dala od wszystkich. Fascynujące jest to, jak bardzo Flint jest pełen sprzeczności. Z jednej strony – uciekł od natury ludzkiej. Z drugiej – wita swych gości ostrzałem, choć oni po prostu szukają leku. Nie próbuje ich przecież zabić, a jedynie przegonić. Po czym i tak okazuje się, że to wszystko podstęp. Flint ma bowiem jeszcze jedną tajemnicę. Choć uciekł od ludzi, brakuje mu ich. Dlatego stworzył Raynę, którą przedstawia Bonesowi, Spockowi i Kirkowi, jako swoją podopieczną. Jest ona kobietą doskonałą, jak twierdzi zarówno Flint, jak i Kirk (oczywiście totalnie oczarowany kolejną blondynką w jego życiu), ale jednak ma wadę – nie jest człowiekiem. Człowieka należy w niej obudzić i z jakiegoś powodu Flint postanawia wykorzystać do tego Kirka, a potem się go pozbyć i wydaje mu się, że Rayna po takim przebudzeniu zostanie z nim na planecie i będzie szczęśliwa. Cóż... jak na kogoś żyjącego sześć tysięcy lat nie grzeszy on inteligencją...

Kirk zaś nie grzeszy powściągliwością. Rzuca się na tę biedną dziewczynę, aż Spock musi go
przywoływać do porządku, co jest zresztą urocze, bo robi to ze sporym szacunkiem i ostrożnością. Ba. To Spock zauważa coś, na co Kirk jest ślepy, że Flint kocha Raynę. To Spock wyjaśnia mechanizm emocji przebudzonej Rayny. W ogóle sporo tu emocji w kontekście Spocka, który w pewnym momencie przyznaje nawet, iż właśnie po raz pierwszy sam odczuwa konkretny rodzaj
źródło
emocji, a jest to zazdrość.

Muszę powiedzieć, ze Kirk mnie tu wkurzał. Raz, że w ogóle bez żenady – jak to trafnie opisałaś – rzuca się na tę biedną dziewczynę. Dwa, że robi to dokładnie tak samo, kiedy już wie, że Flint ją kocha. I ja kumam, że w sumie co go obchodzi Flint, Rayna nie jest wszak jego własnością (znaczy jest, ale chodzi mi o początkową perspektywę Kirka) – ale on nawet nie próbował wybadać tematu, czy przypadkiem między tym dwojgiem rzeczywiście czegoś nie ma i czy właśnie się nie wpierdala, nie wiem: w trudniejszy okres w czyimś związku na ten przykład. Dwa cmokasy, jeden taniec i hej, leć ze mną, kocham cię aż po grób. Tajasne.
Tym bardziej, że – jak się okazało na koniec – owszem, Rayna kochała Flinta. Nie tak jak Kirka, ale kochała i nie chciała go zranić. Może więc warto trochę pomyśleć, zanim się zacznie obściskiwać kolejną blondynkę?
Inna sprawa, że chyba w tym odcinku wyraźniej niż kiedy indziej było widać, jak bardzo pozorowane są te namiętne pocałunki. :D
A to budzenie w Raynie człowieka… jakoś do mnie nie przemówiło. Zaleciało trochę Asimovem, który kazał robotowi zakochać się w głównym bohaterze pod sam koniec książki chyba tylko po to, żeby podbić zajebistość tegoż bohatera (no bo nawet robotyczna laska go pokochała, mimo że nie ma emocji!). I nie wiem w ogóle, jak to by miało działać. Czemu wszystkie inne emocje śmigają i nie robią z niej człowieka, a ta nieszczęsna miłość ma coś zmienić?

Z kolei doktor McCoy okazuje się mieć laboratorium w oczach. Spogląda na wyekstrahowany
lek i widzi, że ma on w sobie niewłaściwy składnik, który unicestwia jego działanie. Ponadto Bones jest uroczo szarmancki. Uwielbiam jego teksty, gdy przychodzi do komplementowania pięknych kobiet. Zdecydowanie radzi sobie z tym lepiej niż Kirk, który mi w ogóle wygląda na takiego, który byłby w stanie wypalić tekstem: „czy spadłaś z nieba?” ;)

Co jednak wzruszyło mnie najbardziej to ostatnia scena odcinka. Choć całe śmiertelne
źródło
zakochanie Kirka w kobiecie, którą widział dwie godziny i zamienił z nią kilka zdań jest w gruncie rzeczy mało przekonujące, to jednak troska Spocka, ingerującego w umysł kapitana, mówi bardzo dużo o ich przyjaźni. Kupuję to.

Muszę też zaznaczyć, że mam wrażenie, jakby twórcy znów uderzyli na początku w wysoką nutę – epidemia na Enterprise – po czym rozmyli ją zupełnie. Przez cały odcinek odczuwałam zerowe emocje na okoliczność wyrywanych ze szponów śmierci załogantów (swoją drogą ten lek musiał być strasznie silny, skoro te trzy fiolki miały wystarczyć na czterysta osób). Prawdę mówiąc zapominałam o nich co rusz, choć trzeba oddać sprawiedliwość twórcom odcinka, że mi o nich przypominali od czasu do czasu. Tyle, że historia Flinta okazała się być znacznie bardziej zajmująca.

No, bo to w gruncie rzeczy nie był odcinek o epidemii na Enterprise – ona stanowiłą tylko pretekst, punkt wyjścia do właściwego problemu. Fakt, dość drastyczny punkt wyjścia – ale jednak nie sądzę, że widz powinien się na tym jakkolwiek skupiać. Mam wrażenie, że wzmianki o załodze w śmiertelnym niebezpieczeństwie pojawiały się tylko po to, żeby już po obejrzeniu odcinka nikt nie miał refleksji „heej, wy tu się miziacie z blondynką, a wasi ludzie umierają, może byście chociaż przez chwilę byli tym przejęci?”.


The joys of love made her human, and the agonies of love destroyed her.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz