The Savage Curtain

autor: Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 7 marca 1969
Reżyseria: Herschel Daugherty
Scenariusz: Gene Roddenberry

Ponieważ nie mam pojęcia, od czego mogłabym zacząć, zacznę od tego, że lubię ten odcinek – tak po prostu, jest trochę głupkowaty, ale sympatyczny. Abraham Lincoln (Lee Bergere) jest bardzo przekonujący: zarówno jeśli chodzi o charakteryzację, jak i zachowanie – te wszystkie zdziwienia na rozwój technologii i kultury. Szczególnie trafia do mnie jego krótka rozmowa z Uhurą, w której ta ostatnia szczerze się dziwi, dlaczego słowo „Murzynka” miałoby być obraźliwe – ładnie pokazuje różnicę w mentalności. Przypomina mi trochę sytuację z epizodu Plato’s Stepchildren, gdzie z kolei Kirk był szczerze zdumiony, dlaczego miałby zwracać uwagę na wzrost Alexandra. Jest w tym ten sam cenny element: bohaterowie nie tylko rzucają podniosłymi monologami o wyższych wartościach, ale w ich zachowaniu widać, że to jest rzeczywiście głęboko zakorzenione myślenie. To właśnie jest normalność w świecie stworzonym przez Rodddenberry’ego.
Normą jest też, ma się rozumieć, kapitan Kirk schodzący na obcą – być może stanowiącą kłębowisko lawy – planetę. I że zabiera ze sobą pierwszego oficera. Bo kto bogatemu zabroni? To nawet zabawne, że nagle zaczęło to przeszkadzać pozostałym członkom załogi. Powinni już być przyzwyczajeni. Inna sprawa, że chociaż jakiegoś sanitariusza można było dorzucić do tej ekipy. Ale co tam – ja, w przeciwieństwie do Scotty’ego i McCoya, jestem przyzwyczajona całkiem nieźle. [I ja! I ja!]

Obok Abrahama Lincolna, mamy też okazję poznać kilka innych znamienitych osobistości: Suraka (Barry Atwater), Kahlessa (Robert Herron), bardziej swojskiego Czyngis Chana (Nathan Jung), a także postaci może mniej znane, ale możemy się domyślać, że równie wybitne (w ten czy inny sposób): pułkownika Phillipa Greena (Phillip Pine) i niejaką Zorę (Carol Daniels DeMent). Moją uwagę zwraca tu przede wszystkim fakt, że Kahless jest jednoznacznie zły. Tak po prostu – wprawdzie TOS nierzadko pokazywał nam Klingonów jako rasę niepozbawioną pewnych zalet, ale Kahless nie pozostawia wątpliwości: to agresywny, brutalny, żądny krwi tyran. Ale najlepsze jest to, że ten rozdźwięk ma całkiem niezłe uzasadnienie: wszak Excalbianie tworzyli kopie tych wszystkich legendarnych wojowników na podstawie wyobrażeń Kirka i Spocka. Cóż – najwyraźniej panowie z Enterprise nie mieli najlepszego zdania o założycielu Imperium Klingońskiego.

Abraham Lincoln. IN SPACE! (źródło)
I trudno im się dziwić. Tu zresztą wszystkie postaci są „wyidealizowane”, jeśli można tego słowa użyć w stosunku do kogoś, jak powiedziałaś „jednoznacznie złego”. Abraham Lincoln jest taki, jaki tkwił w wyobraźni podziwiającego go Kirka, Surak zwracał uwagę na to, co dla wolkańskiej części duszy Spocka stanowiło największy problem. Niewątpliwie była to spójna wizja.

Tak naprawdę największy i podstawowy problem tego odcinka leży moim zdaniem w samych motywacjach działań Excalbian. Yarnek (Janos Prohaska, Bart LaRue) tłumaczy, że urządzają pojedynek dobra ze złem, żeby ocenić, która filozofia jest lepsza. I to jest z gruntu głupie: bo nie ma takich filozofii jak „dobro” i „zło”. Tutaj nastąpiło jakieś dziwaczne uproszczenie, w którym zło to siła i kłamstwo, dobro zaś – szczerość, pacyfizm i kucyponki. No dobrze, w dużym uproszczeniu pewnie można tak na to spojrzeć. Ale tutaj mamy super zaawansowane kupy z kosmosu i dziwi mnie, że dopuściły się takich uproszczeń. Szczególnie że przecież choćby taka siła czy rządy twardej ręki – mogą prowadzić do jakiegoś, szeroko pojętego, zła, ale wcale nie muszą. Tu wszystko zależy od okoliczności. Poglądy czy metody działania wyznawane przez uczestników pojedynku to zaledwie narzędzia – które same w sobie nie są złe ani dobre. Trochę szkoda, że tym razem serial nie spróbował się pobawić w pogłębienie zagadnienia.

Generalnie sama idea pojedynku w tym momencie jest słaba. Jak dobro i zło przekładają się na zdolność walki wręcz? Taki pojedynek nie miał szans rozwikłać problemu, która filozofia jest mocniejsza i lepsza. Dla mnie to był błąd w założeniach początkowych, więc ta cała obca rasa kamieni z pazurami wydała mi się dość idiotyczna.

W ogóle jak już jestem przy filozofiach bohaterów, to szczególnie głupio zabrzmiał jak dla mnie Surak, kiedy opowiadał anegdotkę z wolkańskiej historii – o tym, że wysłali emisariuszy z propozycją zawarcia pokoju, którzy zostali zabici, więc wysłali kolejnych. Przepraszam bardzo, ale skojarzenie mam jedno:


Plus, nie żebym chciała się wymądrzać, ale ponoć wykonywanie tej samej czynności w oczekiwaniu na inny rezultat to oznaka obłędu. Nieładnie jak na logicznych Wolkanów, nieładnie. No ale Surak ogólnie zaprezentował się jako strasznie nieużyta pierdoła. Mimo mojej całej ogromnej sympatii do Wolkanów i pana Spocka, to na co oni wszyscy liczyli? Jak to możliwe, że wolkańska cywilizacja w ogóle przetrwała w tym uniwersum, jeśli to był ich sposób rozwiązywania konfliktów?

Wnioski: zło ma zazwyczaj gorzej
opłacanych krawców. (źródło)
Coś, co z kolei lepiej do mnie przemówiło, to w ogóle samo istnienie tych kopii Lincolna i reszty – o ile dobrze zrozumiałam, oni wszyscy wierzyli, że istotnie są sobą. To trochę jak AI które wierzy, że jest człowiekiem. I zastanawiam się, jak oni wszyscy odnaleźli się w tym, że nagle budzą się w jakichś krzakach (albo na fotelu w międzygwiezdnej próżni), w zupełnie nieznanym świecie i wielka kosmiczna kupa każe im się tłuc z kolesiami, których ci widzą po raz pierwszy w życiu. Byli zagubieni? Bali się? Czy w ogóle mieli jakiś cień świadomości, że są tylko obrazami wyciągniętymi z czyjejś wyobraźni? Jeśli tak, to jak sobie z tym radzili? Jakoś mam wrażenie, że w tym odcinku gnieździło się mnóstwo fajnego materiału, ale zamiast tego, odcinek skupił się na zupełnie głupich Excalbianach, którzy robili te swoje testy w sumie nawet nie wiem po jakiego diabła. Co by dało kamieniom żyjącym w lawie, że będą wiedzieli, jaka filozofia jest lepsza? Są kamieniami, na miłość Jeżusia!

No i przekomicznie wygląda to bezładne obrzucanie się kijami – naprawdę nie mam pojęcia, co oni wszyscy chcieli osiągnąć w ten sposób. XDDDDDD

Trudno mi coś dodać. Poza tym, że bardzo mi się podobał Lincoln, zwłaszcza w momencie, gdy ucieszył się, że jego stare wszak ciało, wciąż jest zdolne do odrobiny zapasów. Oto człowiek z wigorem, młody duchem. To było zwyczajnie urocze.





– There's no honorable way to kill, no gentle way to destroy. There is nothing good in war except its ending.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz