Jak zawsze niezastąpiony Juan Ortiz (źródło) |
Premiera: 26
czerwca 1989
Reżyseria:
Cliff Bole
Scenariusz: Richard Manning, Hans Beimler, Thomas H.
Calder
Oto dostaliśmy kolejny odcinek poświęcony związkom i
miłości. A jednak temat tym razem został ugryziony diametralnie inaczej niż w
przypadku Lwaxanny Troi. Trudno mi przy tym ocenić, czy lepiej czy gorzej –
właściwie nie ma żadnego punktu, który by można tak naprawdę porównać. W Manhunt
mieliśmy śmieszkowatą historię kobiety w średnim wieku, której hormony szaleją
i która natychmiast potrzebuje mężczyzny. Tutaj dostajemy starą znajomość i
dawne urazy, niespodziewane spotkanie po latach i mnóstwo wątpliwości, w jakim
kierunku to wszystko powinno pójść.
W odcinku jest kilka ognisk konfliktu: raz, że Worf i
K’Ehleyr (Suzie Plakson) – jak się okazuje – mają zupełnie różną interpretację
relacji, która ich łączy. Dwa, że sama K’Ehleyr nieustannie walczy sama sobą, jako że jest w połowie Klingonką, w
połowie zaś człowiekiem i musi godzić ze sobą te dwie natury. Co zresztą jest
fajnym pomysłem i Star Trek wróci do niego w Voyagerze wraz z wprowadzeniem do
serialu B’Elanny Torres. Trzecim konfliktem, tym z jednej strony największym, z
drugiej – pozostającym najbardziej w tle, jest sama misja Enterprise i próba
zażegnania kryzysu między Federacją a Imperium Klingońskim.
Nie mogę się do niczego przyczepić. Podobały mi się te
wątki, problemy nie były wydumane ani wrzucone na siłę. Dodatkowo ciekawie
oglądało się Worfa w tak niezwykłych okolicznościach – wszak to nie jest
bohater, którego kojarzymy z wątkami miłosnymi. Odcinek dał nam tym samym fajny
wgląd w klingońską kulturę – i to nie w kontekście bitew i honorowego
umierania, tylko w kontekście emocji i uczuć. I tak okazuje się, że po jednej
upojnej nocy poczucie honoru każe Klingonom natychmiast przysięgać sobie miłość
aż po grób. Cóż… nie ma się w sumie co dziwić. Zresztą, myślę sobie, że ze
względu na ten przymus (chyba nawet bardziej wewnętrzny niż zewnętrzny),
Klingoni mogą prowadzić dużo bardziej cnotliwe życie i z dużą rozwagą decydować,
z kim zechcą spędzić tę swoją pierwszą noc. Co oczywiście nie ma chyba
potwierdzenia w faktach, bo o ile kojarzę, Worf miał za sobą jakieś
doświadczenia seksualne. Ale właściwie nie ma co się zastanawiać nad takimi
domniemanymi epizodami, bo serialowi brakuje konsekwencji nie tylko w tym
przypadku.
Pokerowe miny oficerów Enterprise (źródło) |
Dla
mnie najciekawsza była ta furia, jakaś zajadła nienawiść, którą wzbudzała w
Worfie K’Ehleyr. Jego zachowanie daje pogląd na pojęcie klingońskiego honoru.
Nie chciał nawet być w jej pobliżu, bo kiedyś tam ona miała na niego ochotę,
ale na zamążpójście to już nie. W ludzkiej relacji to raczej babka byłaby
zirytowana ze względu na odrzucenie jej zalotów. Tak mi się wydaje.
To, co mnie cały czas nurtuje, to dwoista natura K’Ehleyr.
Bohaterka miała bowiem ojca-Klingona i matkę-człowieka. A dobrze pamiętam, że
Worf nie raz podkreślał, że ludzkie kobiety absolutnie nie nadają się dla
klingońskich mężczyzn: są za delikatne i, o ile zrozumiałam, prawdziwy Kllingon
rozerwał by je od środka swoją potężną klingońską łodygą czy coś. Chociaż tu
zaczynam dochodzić do wniosku, że po prostu Worf lubi budować sobie legendę, bo
przecież mamy w serialu również alternatywne ścieżki fabularne, w których na
przykład w szczęśliwym i pełnym namiętności związku zobaczymy Worfa i Deannę
Troi.
Słowem – Worf to erotoman-gawędziarz.
Ale chyba zboczyłam [zboczyłam…
reh reh reh reh] z tematu.
Chciałam napisać, że odcinek ma ciekawe wątki i poprawnie
je prowadzi – tyle tylko, że z drugiej strony nie pokazuje nam niczego nowego
czy nadzwyczaj fascynującego. Jakiśtam wiszący w powietrzu konflikt z
Klingonami to jeden wielu pretekstów, żeby tak naprawdę opowiedzieć o czymś
zupełnie innym. Ot, nic nowego. Dwoista natura K’Ehleyr ma potencjał
(oczywiście, raczej niemożliwy do pełnego wykorzystania w raptem
czterdziestominutowym odcinku, to niczyja wina), ale nie robi z nim tak
naprawdę niczego super ciekawego. W gruncie rzeczy, ta kobieta to po prostu
nerwuska i ot, cała filozofia. Niby mamy jakiś dramatyzm w scenie tłuczenia
stolika, ale jeśli mam być szczera, widywałam bardziej spektakularne wybuchy
gniewu z udziałem zwykłych, lekko podkur… lekko poddenerwowanych ludzi. Po
Klingonce oczekiwałoby się jednak czegoś więcej. Choć rozbawiła mnie
następująca potem scenka z doradcą Troi, która wyjaśniła, że emocje K’Ehleyr
wyczytuje dzięki swoim zdolnościom, ale też dzięki rozbitemu stolikowi. Uroczy
dystans i zaskakująco udany żart.
Wydaje mi się, że czułabym się bardziej komfortowo bez aż takiego zoomu w czasie rozmowy... (źródło) |
No i jeszcze jedna refleksja w temacie (strasznie skaczę z
wątku na wątek, wiem…) romansu: co cieszy, to fakt, że to początek dłuższego
wątku, który nie kończy się na jednym odcinku. Co nie cieszy, to fakt, że w
konsekwencji serial daje nam Alexandra, który, niestety, strasznie mnie
wkurzał. No ale na szczęście mamy do tego jeszcze trochę czasu.
Ja
muszę dodać, że ogromnie mi się podobała gra wstępna. Taka elektryzująca
wyszła. I nie wiem, czy Worfowi chodziło o łodygę, kiedy mówił o delikatności
ludzkich kobiet, czy raczej o to, że w jego ludzkich kręgach seks BDSM nie był
akurat szczególnie popularny ;) wyobrażam sobie, że rozdrapywanie dłoni do krwi
to tylko jeden z innych elementów klingońskiego seksu.
Wreszcie muszę wspomnieć o finałowej konfrontacji z załogą
okrętu T’Ong. Przyznaję, że ten problem został rozwiązany niegłupio. A Klingoni
w swoich klingońskich mundurach wyglądają imponująco i w ogóle nie wiem, czemu
Worf nosi piżamki Federacji, kiedy mógłby paradować w swoich majestatycznych
ciuchach. Od razu też polubiłam kapitana K’Temoca (Lance LeGault), który z
jednej strony był typowym klingońskim oficerem, lojalnym Imperium i
nieustępliwym, z drugiej jednak – potrafił wykazać się rozsądkiem, kiedy
jedyne, co mu pozostało, to dość głupia i potencjalnie bezzasadna śmierć. A był
to rozsądek wcale nie taki oczywisty, bo po wybudzeniu z blisko stuletniej
hibernacji każdy miałby prawo być zdezorientowany i nerwowy, cóż dopiero
Klingon!
To dobry, poprawny odcinek, który oglądało mi się bez
bólu, ale który też nie pozostawił we mnie zbyt wielu przemyśleń czy emocji.
Głównie nurtuje mnie myśl, czy Klingoni są dobrzy w pokera. No i jak to w końcu
jest z tymi związkami klingońsko-ludzkimi…
Poker
mnie rozbawił. Biedny Data, który przeliczał, wysilał obwody na przewidywanie i
jednocześnie dostawał wciry od podenerwowanego Klingona xDD
– How
did you like command?
–
Comfortable chair.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz