The Ensings of Command

Autor: Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 30 września 1989
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Melinda M. Snodgrass

Dzisiejszy odcinek trzyma w napięciu. Niby wiem, że nie może się wydarzyć nic ekstremalnie złego – nie na moich oczach, skoro już wiem, że USS Enterprise ratuje zagubioną kolonię, to uratowana być musi – ale jednak upór kolonistów, ich niezrozumienie dla niebezpieczeństwa, połączona z bezradnością Daty i niewzruszonością Sheliak powodują, że do samego końca jestem ciekawa, jak się to wszystko skończy.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to miałam wrażenie, że w związku z promieniowaniem na Tau Cygna V, ciężko z czymkolwiek – nie potrafili przeskanować planety, nie odbierali żadnych sygnałów. Tymczasem Data kontaktował się bez problemu, jeśli było do konieczne, żeby w ogóle pchnąć akcję na przód, ale już kiedy miał poważny problem i wyraźnie brakowało mu ludzkiego spojrzenia na sprawę, o kontakcie w ogóle nie pomyślał, jakby go nie było. To zresztą był odcinek skrojony pod Datę. Na Tau Cygna V został wysłany samotnie, bo tylko on mógł sobie poradzić ze szkodliwym dla ludzi promieniowaniem. Jak radzili sobie przypadkowi koloniści? Doktor Crusher, wykorzystana do początkowej ekspozycji (ktoś w końcu musiał zadawać pytania, gdy kapitan ze swoim pierwszym przerzucali się oczywistymi dla nich informacjami) podała możliwy sposób i sprawę zamknięto. Całkiem zgrabnie stworzono w tym wstępie możliwość istnienia nikomu nie znanej kolonii na planecie należącej do innej cywilizacji. Bo tak chyba należy określić Korporację Sheliak. Zastanawia mnie ich uprzejmość – mogli zapewne nic nie mówić Federacji i pozbyć się robactwa – jak raczyli byli określać ludzi – z powierzchni swojej planety. Być może któryś z punktów traktatu mówił o tym, że taką informację trzeba podać. Sheliak podchodzili do każdego słowa w tym traktacie śmiertelnie poważnie, więc to mógłby być powód tego, że w ogóle kłopotali Federację. Federację, która jest zdumiona. Nie powinno tam wszak być ludzi. Nikt tam nigdy nie leciał, nikt nie mógłby przeżyć.  Jak stwierdza komandor Riker wszystko czego można się spodziewać to kilkunastu załogantów promu zwiadowczego. Tymczasem nic z tego: rozbił się tam statek lecący gdzie indziej, rozbił się dawno, a na tej planecie nikt go nie szukał, bo wszak trująca. I mamy 15253 osoby do ewakuacji, które wcale ewakuować się nie chcą. Przetrwali na niegościnnej planecie, wyrwali jej teren, stworzyli miasto, które udoskonalają. Przywódca kolonistów, Gosheven (Grainger Hines [acz nie tylko Hines. Nie miałaś wrażenia, oglądając, że coś jest nie halo z dźwiękiem, jakby Gosheven był dubbingowany? Bo ja miałam. Po seansie sprawdziłam: tak, był dubbingowany. Nie wiadomo tylko przez kogo]), choć zachowuje się jak gimnazjalista, gdy pojawia się Data a i jego późniejszy upór nie kojarzy się z dojrzałym człowiekiem, to jednak ma pewien urok zdobywcy Dzikiego Zachodu, który nie zamierza zostawiać swego gospodarstwa na pastwę bandytów, mimo że przewaga tych ostatnich jest miażdżąca.
Ale co pani...? (źródło)


I jak w obliczu takich nielogicznych, opartych jedynie na emocjach, decyzji ma się odnaleźć trzeźwo myślący android? Data potrzebuje wsparcia i otrzymuje je w postaci młodej fascynatki robotyki, Ard’rian McKenzie (Eileen Seeley). Dziewczyna jest zafascynowana sztucznym człowiekiem i daje mu lekcję z ludzkich zachowań. Jednak ostateczne zwycięstwo i tak należy do Daty. Okazuje się bowiem, iż wystarczy prosta demonstracja działania fazera (przystosowanego przez Datę do działania w niesprzyjającym promieniowaniu planety), by wszyscy – nawet uparty Gosheven – zrozumieli, że tu nie ma nad czym debatować, tu trzeba spierniczać.

Miałam pewien problem z tym głównym konfliktem odcinka. Tak jak napisałaś: Gosheven zachowuje się jak dzieciak. To właściwie straszne, że ktoś taki został przywódcą kolonii, bo ewidentnie na przywódcę się nie nadaje. No bo co? Ze względu na własny upór i jakąś taką głupią dumę pozwoli wyrżnąć w pień całą kolonię?
Zresztą, bądźmy szczerzy: w skali cywilizacyjnej takie 90 lat to jest tyle co nic. Dwa, trzy pokolenia? To nie jest jeszcze dziedzictwo, którego nie dałoby się odtworzyć w nowym miejscu. Zwłaszcza że koloniści – z Goshevenem włącznie – mają świadomość tego, że ich obecność na Tau Cygna V to dzieło przypadku. Nie rozumiem, dlaczego oni nie rozumieją, że wskutek tego przypadku trafili na planetę, która do kogoś już należy i nie mogą ot tak sobie tu zostać.
Star Trek nie raz podejmował kwestię przymusowych przesiedleń i wypierania jednej cywilizacji przez drugą. To nie dziwi aż tak, jeśli się weźmie pod uwagę historię Stanów Zjednoczonych. Bah, w epizodzie Journey’s End całkiem dosłownie będziemy mieć do czynienia z potomkami rdzennych Amerykanów. Nazbyt często jednak to tak naprawdę nie jest trudne starcie dwóch racji, a bardziej przypomina cackanie się z rozwydrzonymi dzieciarami (tylko trochę piję tu do pełnometrażowego ST: Insurrection), którzy nie mają żadnego argumentu poza „nie, bo nie, bo nie chcę” i tupnięciem nóżką. I tak, wiem, że mówią tam o grobach ojców, którzy zginęli i zostali pochowani na tej planecie. Nie rusza mnie to z prostej przyczyny: uważam, że
Fajnie mieć wszystko pod ręką (źródło)
w tych realiach nie byłoby żadną niemożliwością przetransportowanie nie tylko kolonistów, ale i  fragmentów planety – tych, do których koloniści mieli szczególny sentyment. Ot, choćby właśnie cmentarza. Czy drzewa, na którym w dzieciństwie huśtał się jakiś mały kolonista. Czy studni, do której koloniści wrzucali swoje… nie wiem, kolonijne grosiki.
Tak, pojawia się kwestia tego, że upór Goshevena jest związany z tym, że Data jest androidem. Hm. No dobrze. Widzę to tak: Data kontaktuje się z kapitanem i mówi, że ponieważ jest anroidem, szef kolonii mu nie ufa. Następnie w prom pakuje się negocjator z krwi i kości w – głupi pomysł – skafandrze ochronnym? I rozmowy trwają.
Okej, żeby już nie przedłużać: w żadnym razie nie umiem sympatyzować z Goshevenem i tymi kolonistami, którzy go popierali. A wydaje mi się, że on nie został napisany jako antagonista, tylko jako postać taka trochę tragiczna, rozdarta. Po prostu mam wrażenie, że to nie do końca wypaliło.

Poza tym: podobają mi się Sheliakowie. Nie w takim sensie, że są sympatyczni, tylko podoba mi się idea super konkretnych istot, takich absolutnie pod linijkę. Oni nie są źli. Ich chęć wytępienia ludzi z Tau Cygna V nie wynika ze złośliwości czy okrucieństwa. Po prostu to ich planeta i zgodnie z prawem nie miało tam być żadnych ludzi. Jak się zastanowić, 15 tys. ludzi na całej planecie to nie jest liczba, która by realnie przeszkadzała Sheliakom. Mogliby się nawet przez całe dekady nie spotkać (chyba że to bardzo malutka planeta…?). Ale prawo jest prawem. I szacun dla Picarda, że umiał się poruszać w ramach tych praw (tu moja wątpliwość: czy doradca Troi nie powinna od początku odcinka wertować tego traktatu? W końcu ma doradzać, psia mać!).

Odcinek robi jednak nie tylko Data. Wspaniałe pięć minut ma też kapitan Picard. Nie dość, że pokonuje Korporację jej własną bronią – a więc jednym z paragrafów traktatu, to jeszcze jest dla niego istotne, żeby wysłuchać koncertu granego przez Datę, który musiał na początku opuścić ze względu na przekaz od Sheliak. Dla Daty ten moment wyjścia kapitana był trudny. Oczywiście przyjął, że gra słabo i dlatego Picard zrezygnował z koncertu. Kapitan zaś po wszystkim odsłuchał występ Daty i znalazł w sobie chęć do poprawiania mu humoru i poczucia własnej wartości. Bo Data-skrzypek jest przekonany, że w jego muzyce nie ma uczuć. Niby mówi to obojętnie, a jednak słychać w tej wypowiedzi żal. Uwielbiam Picarda za to jak dba o morale poszczególnych członków swojej załogi.

Na koniec dodam, że bardzo mi się podobały ubrania kolonistów. Serio, serio. Nosiłabym. [ubrania owszem, fajne, ale trochę takie jakby podprowadzone z planu Star Warsów. Moda a’la Tatooine jak dla mnie. Choć przyznaję, wdzianko Ard’rian takie w Twoim stylu, Siem]

Ja jeszcze tylko tu dodam, że mam szczególny żal o przetłumaczenie tytułu odcinka, bo oryginał jest cytatem z wiersza i pięknie współgra z fabułą całego epizodu.


– I really was willing to stay here and die for this.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz