The Survivors

tradycyjnie: Juan Ortiz
(źródło)

Premiera: 9 października 1989
Reżyseria: Les Landau
Scenariusz: Michael Wagner

Całkiem szczerze: mimo rozmaitych mniejszych i większych głupotek, które pojawiły się w tym odcinku, ja go naprawdę lubię. Nazwisko Michaela Wagnera zaczyna się umacniać w moim prywatnym rankingu, podobnie jak Les Landau – nic dziwnego, swoją drogą, że współpraca tego ostatniego ze Star Trekiem była tak długa i zaowocowała tyloma odcinkami. Gościu po prostu miał do tego dryg.

Odcinek jest i nieco zaskakujący, i stawiający pytania – czyli tak jak lubię. No bo raz, że tożsamość Kevina Uxbridge’a (John Anderson) przez długi czas pozostaje tajemnicą, podobnie jak Rishon (Anne Haney). Plot twist, choć do pewnego stopnia się go spodziewałam, zdołał mnie zaskoczyć.

Tak, podzielam zaskoczenie. Niby wiedziałam, że jeśli na całej planecie mamy tylko jeden niewypalony piksel to musi to znaczyć COŚ konkretnego i na sto procent nie żadną kolaborację, ale jednak moc Kevina była tak napakowana, że nie zdołałam sama z siebie pójść w tę stronę jeśli chodzi o rozwiązanie. W sumie przywołał mi na myśl Dr Manhattana. I supermocą, i niechęcią do przemocy i nawet kwestią uczuciową, bo choć była inna to jednak równie przejmująca.

Ale bardziej od zaskoczenia cenię w tym odcinku problem.
No bo mamy coś w rodzaju kosmicznego kwakra – typa, dla którego zasadą numer jeden i najwyższym priorytetem jest to, żeby nie zabijać. I ten typ jednocześnie dźwiga najokropniejsze brzemię, jakie można sobie wyobrazić: popełnił zbrodnię, dla której człowiek nawet nie ma adekwatnego systemu karnego. Z jeszcze innej strony: naprawdę trudno potępiać Kevina. Kiedy pozna się jego historię, nagle okazuje się, że to wszystko jest bardziej skomplikowane.
Prawdę mówiąc, na chwilę obecną nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Najpierw – w imię swojego totalnego pacyfizmu – Kevin pozwala na śmierć tysięcy ludzi. A potem i tak zaprzepaszcza całą tę wstrzemięźliwość, mordując miliardy w imię zemsty. Można powiedzieć, że położył sprawę na całej linii – ale z drugiej strony, czy w jego sytuacji wielu nie zrobiłoby tego samego? Nie każdy urodził się wojownikiem, a w sprzeciwianiu się przemocy zasadniczo nie ma nic złego. Chyba. A może jest? Może odcinek wskazuje nam na prosty fakt, że wyrzekanie się przemocy jest jednak głupie i nielogiczne, a cały sekret polega na tym, żeby umieć wyważyć, kiedy się do niej uciekać? W końcu nawet Picard, choć zasadniczo nastawiony na dyplomację i pokojową eksploracje kosmosów, od czasu do czasu ucieka się do użycia siły. To jeszcze nie czyni z niego złego człowieka.
No i ta zemsta… Tak, Kevin ewidentnie przeholował. Ale trudno mi go obwiniać, skoro tylko spróbuję wyobrazić sobie skalę jego bólu. Na jego miejscu, mając taką moc, jest wielce prawdopodobne, że zrobiłabym tak samo.
To ładny odcinek. Spójny, przekonujący i pozostający w pamięci.

Kiedy myślę o skali zemsty Kevina, przychodzi mi do głowy, że może właśnie dlatego wyrzekł się przemocy. Kiedy masz tak wielkie możliwości, kiedy nie stanowi dla Ciebie trudności dokonanie ksenocydu, jedynym sposobem jest niepoddawanie się negatywnym uczuciom, odrzucenie przemocy w całości. Niezależnie od tego w jakim celu jej użyjesz, zawsze może się stać tak, że porwany emocjami w dobrej wierze przekroczysz jakąś granicę zza której nie ma powrotu.

Riker w pigułce (źródło)
Nie znaczy to oczywiście, że jest wolny od mankamentów. Przede wszystkim, zastanawiają mnie zwiady wysyłane na obce planety. Jasne, w TOSie śmiejemy się, że kapitan zawsze bierze ze sobą parę redshirtów na wybicie. Ale prawdę mówiąc, tutaj mi tego brakowało. No bo na planecie ląduje pierwszy oficer, wypasiony i jedyny w swoim rodzaju android, doradca, główny mechanik i główny lekarz. Czyli sami najważniejsi, niezastąpieni członkowie załogi. Serio, nikogo to nie niepokoi? To znaczy owszem, jakośtam doceniam, że nie ma wśród nich kapitana (początkowo), ale naprawdę uznali, że nie trzeba im chociaż jednego czy dwóch ludzi z ochrony?
Inna sprawa, że pułapka, w którą wpada Riker, budzi we mnie pytanie, jak to w ogóle możliwe, że Federacja przetrwała [trudny do zapomnienia widok, komandor wiszący głową w dół i majtający wolną nogą…]. Nasz wspaniały pierwszy oficer wlazł jak krowa w szkodę. Ja wiem, że smęcę sporo na jego niekompetencję, ale nic na to nie poradzę: on po prostu taki jest.
Co mnie jeszcze zaskoczyło? Że Picard z jakiegoś – niepojętego dla mnie – powodu nie powiedział załodze, jaką ma teorię na temat Kevina i Rishon, ani nie zdradził swojego planu. To znaczy miało to pewien urok, bo ładnie udało się przy tej okazji pokazać, że załoga Enterprise stuprocentowo ufa swojemu kapitanowi i nawet jeśli nie wie za bardzo, o co chodzi, to i tak będzie wykonywać jego polecenia. To fajnie eksponuje więzi łączące bohaterów. Niemniej sam fakt tego ukrywania się ze swoimi pomysłami przez Picarda pozostaje dla mnie niezrozumiały. Czy tak powinien robić dowódca? „coś wiem, ale wam nie powiem”? Nawet pierwszemu oficerowi? (a może Picard wie, że Riker się do niczego nie nadaje i nie warto mu o czymkolwiek mówić…).

A ja sobie tak myślę, że może on wcale nie był pewny swego i w jakiś sposób było mu głupio rzucać pomysłami, które jemu samemu się wydawały mało prawdopodobne? Wiem, wiem. Nadinterpretuję. I to dlatego, że mnie też zachowanie Picarda wydaje się w tym punkcie dziwaczne.

Prawda, nie był pewny swego. Nawet chyba całkiem na głos to przyznał. Ale wobec tego tym bardziej powinien skonsultować się ze swoimi oficerami, w końcu po to oni są. Czy to by nie było logiczne, profesjonalne zachowanie? Ech, kapitanie Picard…

Rozpacz doradcy Troi. Objawia się głównie
w zmierzwionej grzywce (źródło)
Jakbym miała o czymś jeszcze pisać, to byłaby to scena z Datą oglądającym pozytywkę. Ładna scena, nawet dość emocjonalna, bo nasz futurystyczny Pinokio zdawał się autentycznie poruszony starociem z półki Rishon. Po takiej zajawce, spodziewałam się jakiegoś rozwinięcia tego w oddzielny wątek – i nieco mnie rozczarowało, że nic takiego nie miało miejsca, a ta scena jest w gruncie rzeczy zupełnie oderwana od czegokolwiek.

Inna sprawa, skoro już wspomniałam o rzeczach, które wywołały nadzieję na ciąg dalszy, który nigdy nie nadszedł: jestem ogromnie zainteresowana husnockami. Wiemy o nich tylko tyle, że byli wojowniczym gatunkiem o podłych charakterach. Czy przypominali Klingonów? A może bardziej Romulan? Czy też byli zupełnie inni? Nie wiemy nawet, czy mowa o humanoidach. Miliardy istnień, które w mgnieniu oka wyparowały i oto nie było już żadnego husnocka we wszechświecie. Dziwne, poruszające i ja bardzo chciałabym wiedzieć o nich coś więcej.

Aha: doradca Troi tym razem miała kapitalne wdzianko. [i ból głowy od tej swojej empatii…]

Lubię ten odcinek bardzo. Wciąga i – jakkolwiek banalnie to brzmi – skłania do refleksji. Jak dla mnie to jeden z lepszych epizodów Następnego Pokolenia.



– Good tea. Nice house.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz