(źródło) |
Premiera: 23 października 1989
Reżyseria: Winrich Kolbe
Scenariusz: Ronald D. Moore
Hah, no i mamy jeden z tych odcinków,
które naprawdę lubię. Co zresztą nie dziwi za bardzo, bo stoją za nim niezłe
nazwiska, odpowiedzialne za sporo dobrych epizodów.
Dostajemy raczej kameralną historię,
bez wielkiej polityki, konfliktów i piu-piu w kosmosach. Taką wręcz intymną. I
tak naprawdę pozbawioną antagonisty, bo przecież absolutnie wszyscy chcą tylko
pomóc Jeremy’emu (Gabriel Damon), nawet jeśli początkowo pojawiają się
pewne problemy z komunikacją.
W odcinku kotłuje się sporo
różnorodnych emocji, mniej lub bardziej związanych ze śmiercią Marli Aster
(Susan Powell). Przede wszystkim więc, jest wspomniany już Jeremy – syn
zmarłej, który parę lat wcześniej stracił ojca. Pomijając fakt, że wygląda jak
mały naziolek (nie no, serio, ten gładki zaczes, zacięty wyraz na ślicznej
buźce, elegancki przyodziewek… jakoś tak mi się skojarzył, no), chłopiec ma
dużo na głowie: nagle został zupełnie sam pośród obcych ludzi. W dodatku kręci
się w pobliżu osoba, którą przecież łatwo obwinić za śmierć matki, czyli
dowodzący zwiadem Worf. W dodatku Jeremy’emu robi mindfucka jakaś obca forma
życia, która pojawia się ni stąd ni zowąd pod postacią zmarłej matki i chce
zabrać dzieciaka na powierzchnię planety. Mam wrażenie, że Jeremy tak naprawdę
ani przez moment nie wierzył, że to naprawdę Marla. To znaczy – nie był o tym
tak dogłębnie przekonany. Wiedział, że coś jest nie halo, ale po prostu
postanowił grać w tę grę, bo to było przyjemniejsze niż zmaganie się z tak
ogromną stratą.
Może nadinterpretuję, a w
rzeczywistości chodzi tylko o to, że Gabriel Damon nie jest najlepszym aktorem.
Ale ani razu nie widziałam na jego twarzy radości z ponownego połączenia z
matką, czy zaskoczenia, że żyje. Właściwie cały czas miał zacięty, ponury wyraz
twarzy – co było zrozumiałe na początku, ale w kontekście cudownego połączenia
z matką robi się podejrzane.
(źródło) |
O ile wątek chłopca był dość oczywisty,
o tyle ciekawsze dla mnie były przypadki innych członków załogi.
Przede wszystkim: Worf. Z Worfem to
dość ciekawy przypadek, bo jako Klingon podchodzi do tematu śmierci w odmienny
niż ludzie sposób. Nie opłakuje, bah, nie odczuwa żalu. Dla niego śmierć Marli
była dobrą śmiercią. A jednocześnie sam nie czuje się dobrze z tym, że jako
dowódca nie zdołał ochronić swoich ludzi. To dużo emocji jak na chłodną,
klingońską naturę. I podobało mi się, że koniec końców to właśnie ta natura
zdoła przybliżyć się do Jeremy’ego, a nie rzewliwe i delikatne podejście
wszystkich innych, którzy próbowali pocieszać, ale za bardzo to nic nie dawało.
Podobał mi się też wątek Wesleya. To
znaczy nie podobał, ale w takim dobrym sensie. No bo Wesley został potraktowany
po prostu słabo. Powiedziano mu po prostu: „Jeremy jest smutny, opowiedz mu o
śmierci swojego ojca, może go to pocieszy”. I nikomu nie przyszło do głowy, że
młody Crusher może nie chcieć o tym rozmawiać? Jasne, jakiś prawie obcy
chłopiec został sierotą i to jest smutne, na pewno. Ale to jeszcze nie znaczy,
że człowiek chciałby się obnażać przed tym chłopcem z szalenie przecież
osobistych kwestii. I stało się to, co w sumie należało przewidzieć: do Wesleya
wróciły wszystkie myśli i emocje związane ze śmiercią jego ojca. Taak, taak, że
niby wreszcie wyrzucił z siebie tłumiony dotychczas gniew i to była taka oczyszczająca
scena, ale jednak trochę tego nie kupuję. Nie widzę niczego fajnego w
rozdrapywaniu starych ran.
Zgadzam się,
że Wesleya potraktowali paskudnie. Nie wiem, co to miało pokazać? Że wszyscy
uważają go za super dojrzałego chłopaka, który ze wszystkim sobie radzi od
strzału? Natomiast rozdrapywanie ran nie jest fajne, ale często daje
zaskakująco dobre efekty. Owszem, stan emocjonalny Wesa (jak mnóstwo innych
rzeczy w czterdziestopięciominutowych odcinkach) jest potraktowany po łebkach,
a całe to katharsis przebiega zaskakująco szybko. Ale właśnie – to tylko
odcinek serialu, gdzie musiało się znaleźć miejsce na wiele innych szczegółów
dotyczących przeżyć Jeremy’ego i jego łączności z Worfem. I ja nie mam
problemów z kupieniem tego. Wes miał zresztą całkiem sporo szczęścia – osoba
odpowiedzialna była pod ręką, żyje, itd. Czasem z tak trudnymi tematami trzeba
sobie radzić bez wyrzucenia emocji tak dosłownie, pod właściwym adresem.
Oczywiście, tu sytuacji dodaje pikanterii fakt, że to Picard, bardzo ważna dla
Wesa osoba jest osobą odpowiedzialną. Wyobrażam sobie, jak musiał dusić w sobie
ten gniew, pretensję i słuszny żal. Bo przecież kapitan to osoba niezwykle
znacząca. Trudno sobie pozwolić na uwierzenie, że można się na nią zezłościć,
zwłaszcza jeśli przecież (jak Wesley) tak bardzo się ją podziwia.
(źródło) |
Niemniej to, co podobało mi się
najbardziej, to wisząca nad tym wszystkim idea, z którą spotykamy się w Star
Treku nie pierwszy już raz: lepsza jest gorzka i trudna prawda czy szczęśliwa
egzystencja w fałszu? Jeśli ktoś by mnie pytał, This Side of
Paradise z Oryginalnej Serii pokazała ten dylemat trochę
lepiej, bo zakończenie odcinka prowokowało do refleksji, zamiast jednoznacznie
klepnąć, że tak, ból jest cacy, spadać ze szczęściem. Podobną myśl mieliśmy w The Apple, I, Mudd,
przed tego typu dylematem stanęli również kapitanowie uwięzieni w Nexusie w Pokoleniach. A zresztą, nawet w The Final Frontier ocieramy się o ten temat, kiedy Sybok
chce odebrać Kirkowi jego ból.
Tutaj znów mamy oczywiście puentę, że
prawdziwe życie jest trudne i bolesne, ale jest prawdziwe, więc trzeba się go
trzymać. Ja sama nie wiem, czy naprawdę Jeremy’emu działaby się krzywda, gdyby
poszedł z iluzją Marli. Patrząc na możliwości, jakie miała ta forma życia,
pewnie dałaby radę sfabrykować dla chłopca i przestrzenie, gdzie mógłby spędzać
czas, i nauczycieli, i nawet iluzoryczną partnerkę życiową. Dzieciak mógłby się
rozwijać i realizować.
Na szczęście odcinek wie to za mnie.
Jakoś tego
nie widzę. To znaczy widzę. Widzę całkiem fajny serial oparty na tym, że
dorosły Jeremy ogarnia, że całe jego otoczenie to fikcja. Nie widzę natomiast,
żeby to się a) dało ukryć na zawsze zawsze (jeśli Jeremy kupił, że faktycznie
wróciła do niego mama, a cała reszta robi go w trąbkę) b) dało jakoś
spektakularnie długo ciągnąć z iluzją zamiast rzeczywistości (jeśli Jeremy
pokapował, że to nie mama, a jakaś obca forma życia). I w obu wersjach ten nieistniejący
serial mógłby być fajny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz