Where No One Has Gone Before


Premiera: 26 października 1987
Reżyseria: Rob Bowman
Scenariusz: Diane Duane, Michael Reaves

Mam dziki sentyment do tego odcinka. To jeden z tych, które pamiętam z najpierwszego oglądania i choć patrzę na niego inaczej niż za dziecięcia, to nadal mi się bardzo podoba. A Podróżnik  (Eric Menyuk) – a właściwie jego strój – nadal wywołuje we mnie skojarzenie z obozowym pasiakiem… [ciekawe skojarzenie… totalnie nigdy go nie miałam]
Co mi tak bardzo utkwiło w głowie? To, że obcy – znacznie wyprzedzający Ziemian intelektualnie i w kwestiach rozumienia praw rządzących wszechświatem – jest zwyczajnie dobry. Nie wywyższa się, nie gardzi, nie prezentuje swej siły ku zatracie maluczkich. Podróżuje, bo jest ciekawski, chce wiedzieć, co się w odległych galaktykach dzieje, a do tego ładnie przestrzega pierwszej dyrektywy, która najwyraźniej jest uniwersalna. A może właśnie dlatego przedstawiciele Federacji są na dobrej drodze ku wyższym sferom intelektu, że pojmują konieczność harmonijnego rozwoju? Może to taki pierwszy znak? Jeśli już potrafimy dotrzeć do innej cywilizacji warto żebyśmy wiedzieli, że możemy ją zniszczyć niekoniecznie wkładając w to jakiś duży wysiłek. Ale to trochę takie boczne tory.

Ale to ma sens: nie jest do końca tak, że ludzie se tak z dolnego odcinka kręgosłupa wyciągnęli tę Pierwszą Dyrektywę. Doświadczenia w eksploracji kosmosu niejako wymusiły na Federacji wypracowanie pewnych norm zachowania. Domyślam się, że doświadczenia Podróżnika są nawet jeszcze większe, toteż na pewno w pewnym punkcie historii jego lud stanął przed podobnym problemem. Myślę, że spokojnie możemy założyć, iż większość gatunków – za wyjątkiem takich nastawionych bezpośrednio na konflikt i/lub zysk – będzie miała swój odpowiednik Pierwszej Dyrektywy.

Podróżnik jest dla mnie niesamowity w swej łagodności. Mało mówi, obserwuje i wyciąga wnioski. A kiedy popełnia błąd, ryzykuje życiem, by go naprawić. Co prawda można powiedzieć, że wykorzystuje brzydko Kosińskiego (Stanley Kamel), ale z drugiej strony… Sam Kosiński jest szczęśliwy jako geniusz mechaniki, prawda? Do tego jest bucem i ogólnie takim typem człowieka, którego nie chciałabym widzieć w delegacji udającej się do jakiejś obcej cywilizacji. Troszkę jakby zasłużył na lekcję pokory. Zastanawiam się też, jak on mógł być tak zadufany w sobie, żeby wierzyć, że to on cokolwiek robi. Ale najwyraźniej mógł, bo był.

Nie widzę tam wykorzystania – raczej harmonijną symbiozę. No bo Kosiński mógł błyszczeć, a Podróżnik robił swoje nikomu nie wadząc. Przynajmniej do pewnego momentu, działalność Podróżnika nikomu nie wyrządzała krzywdy.
A jak mógł w swój geniusz uwierzyć sam Kosiński? Och, myślę, że zupełnie łatwo. Jeśli pragniesz latać i budujesz sobie w tym celu drewniane skrzydła, a potem nagle ni stąd ni zowąd unosisz się w powietrze, to nie wiem, czy zastanawiałabyś się, czy to możliwe, że te drewniane skrzydła nagle zadziałały i że to w sumie podejrzane – po prostu się cieszysz, że Twój wynalazek zdał egzamin. Chodzi mi o to, że jak się spełnia wielkie marzenie, samokrytyka czy czujność może się w człowieku wyłączyć – i to niezależnie od tego, czy się jest bucem czy nie. Zresztą, nie oceniam też Kosińskiego aż tak surowo. Owszem, mocno się wywyższał. Ale – wedle ówczesnej swojej wiedzy – miał ku temu podstawy. Naprawdę w to wierzył. A w sumie ładnie potem się zmitygował, kiedy poznał prawdę. Nie był złym facetem, raczej po prostu sukces mu kapkę uderzył do głowy.

To też ważny odcinek ze względu na Wesleya. Od dziś jego obecność na
źródło
mostku jest uprawomocniona. Podróżnik w pewien sposób go namaszcza w oczach kapitana. Kapitana, który z kolei, jak dla mnie, jest nieco dziwny, gdy stwierdza, że nie może odwoływać swoich rozkazów. Bo w końcu czemu nie? Riker mu nie pozwala, a Riker ma go chronić przed śmiesznością – na to się umówili na samym początku współpracy. Czy zmiana rozkazu naraża kapitana na śmieszność? W jakiś sposób szarga jego autorytet. Być może, przyznam, że nie potrafię rozstrzygnąć, czy lepsze uparte trzymanie się zdania, byle załoga nie zauważyła, że kapitan może popełnić błąd, czy naprawienie tego, co się spartoliło, zmianą rozkazu. Rozstrzygnąć nie potrafię, ale widzę wyraźnie, że mnie dziś znosi z kursu ;)

Ale prawdę mówiąc, tu mi się to jakoś komponuje z wcześniejszymi epizodami: Picard jest… no cóż, uparty. Boi się utraty autorytetu? Może. Ale myślę, że w tym przypadku zadziałał ten sam mechanizm co w The Naked Now, kiedy nie potrafił zgodzić się na propozycję „pijanego” Wesleya. On chyba trochę nie umie w ludzi i nie wie do końca, co tak naprawdę narazi go na śmieszność – więc dmucha na zimne. Kapitan zmieniający zdanie? Pomyślą, że nie wie, czego chce! Więc trzeba trzymać fason, nawet jeśli już wiadomo, że to nie ma sensu.
Trochę to głupie, ale trochę to rozumiem – i w jakiś sposób to mi ładnie uczłowiecza kapitana Picarda. Choć przyznaję, że nie wiem, czy to było zamierzone.

Tymczasem powinnam koniecznie nadmienić, że Where No One Has Gone Before w pewien sposób nadrabia to, czego brakowało w The Naked Now – oto spotęgowana moc myśli powoduje, że pokład zaludniają wspomnienia, lęki i marzenia członków załogi. Ktoś tęskni za kotem, ktoś za matką, ktoś się boi ognia, a ktoś inny w duchu jest baleriną. Zgrabne to. [o tak – nie łączyłam dotąd tych dwóch odcinków, ale rzeczywiście, ten odcinek to przyjemna rekompensata, jeśli chodzi o pokazanie różnorodności załogi]
No i podziwiam dyscyplinę załogi, gdy kapitan zarządza pozytywne
źródło
myślenie, załoga myśli pozytywnie [i nikt nie pomyślał o piankowym marynarzyku!] i Podróżnikowi udaje się przetransportować Enterprise z powrotem przez kilka galaktyk z niemałym hakiem. Swoją drogą pokazanie tej odległości w przełożeniu na lata lotu z najwyższą dostępną Federacji prędkością ładnie podkreśla niewyobrażalny ogrom wszechświata.
Lubię ten odcinek. Właściwie nie mam mu nic do zarzucenia, choć próbuję coś wymyślić, żeby być zupełnie uczciwą. Ale nie. Po prostu mi się podoba. Choć może… te rzeczy, które Podróżnik i  Wesley robią na ekranie… Jak bardzo one nic nie znaczą… Trudno jest pokazać coś super mądrego, jak nie mamy żadnych podstaw do tej mądrości. Tak mi się wydaje.

Tak, to przyjemny odcinek. I bardzo w zgodzie z tytułem. A także, tak myślę, z duchem serialu: istotnie rzuca załogą tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek. Aż szkoda, że w sumie wszyscy od razu myślą tylko „OMG OMG WRACAJMY DO DOMU!”, a w nikim nie ma cienia ciekawości, żeby chociaż rzucić okiem na tę dziwność, w której się znaleźli.

Nie no! Przecież Data chce od razu badać protogwiazdę! Nie odbierajmy mu tego. No i oni wtedy jeszcze wierzą, że to Kosiński i że po prostu zrobią to jeszcze raz. Tyle, że nie.

No i powtarza się tendencja: ignorujemy Wesleya, bo to tylko dziecko. Ech, głupiutcy dorośli…

Tu muszę pochwalić Rikera – nie ściemniał, nie gwizdał, gapiąc się w stopy, tylko wprost powiedział, że zignorował wątpliwości Wesa. Honor!



– Captain, no one has ever reversed engines at this velocity.
– It's because no one has gone this fast. Reverse engines.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz