autor: Juan Ortiz |
Premiera: 12 października 1987
Reżyseria: Russ Mayberry, Les Landau
Scenariusz:
Katharyn Powers, Michael Baron
Pojedynki z przedstawicielami różnych ras
w TOSie występowały niejeden raz. Jeśli TNG daje nam coś oryginalnego to jest
to udział w owym pojedynku kobiet (oczywiście mogę się mylić, ja i moja pamięć
złotej rybki, ale Fraa z całą pewnością mnie naprostuje, jeśli będzie trzeba [hum, zadałaś mi ćwieka. Pamiętam, że Kirk
sklepał panią, ale to nie było w formie pojedynku, a większej bójki – w The
Cloud Minders. Brał udział w walce na
arenie razem z kobietą, w The Gamesters of Triskelion. Ale to wciąż nie to. Najlepiej by było chyba przejrzeć walki, w
których brała udział Uhura – ale to wciąż są po prostu jakieś ogólne rozwałki,
a nie takie eleganckie pojedynki jeden na jeden. Obawiam się, że nie potrafię
pomóc. Co może świadczyć albo o tym, że masz rację, albo że obie mamy pamięć złotej
rybki]). Od razu na początku wyrzucę z siebie, iż broń, którą najwyraźniej
wybrała Yareena (Karole Selmon) jest
imho idiotycznie nieporęczna. Skoro można ją stracić, bo po prostu po zamachu
spada z dłoni, a jej ciężar powoduje, że babeczki zwisają bezwładnie z
poprzeczek rozstawionych na arenie to nie bardzo ogarniam sens jej istnienia w
ogóle. Zatruć wszak można każde ostrze czy kolec.
Jeżu drogi, to była najgorsza broń we wszechświecie xD Ciężki,
nieporęczny bambulec, który SPADA PRZY GWAŁTOWNIEJSZYM ZAMACHU. Okej, może i
wygląda dość… ekhm… imponująco, ale jednak czarno na białym było widać, że to
niefunkcjonalny badziew. Dlaczego więc bohaterka wybrała właśnie to?
Kiedy swego czasu oglądałam Supernatural, śmiałam się przeokropnie za
każdym razem, jak braciom Winchester w czasie walk regularnie wypadała broń z
rąk. Z Ulvem dość prędko doszliśmy do wniosku, że oni powinni mieć te swoje
pistolety na gumkach przywiązane do nadgarstków czy coś, jakaś instalacja na
wzór rękawiczek, które dzieci mają na sznureczkach, żeby nie pogubiły. No więc
podczas oglądania tej walki wspomnienia wróciły. Absolutnie widzę tę „rękawicę”
na gumeczce.
A tak na serio, to wyobrażam sobie, że ustrojstwo powinno mieć w środku
jakiś poprzeczny pręt, na którym zaciskałoby się dłoń, no nie? Nawet jeśli broń
sama w sobie jest głupia i nieporęczna, myślę, że nie miałaby prawa tak po
prostu się wypsnąć i polecieć w widownię. To znaczy – chyba że jest głupia
bardziej, niż ustawa przewiduje…
Bardzo natomiast podobał mi się fakt, iż
Tasha – walcząca oficjalnie o
mężczyznę, a tak naprawdę o niezwykle rzadką
szczepionkę, która tradycyjnie uratuje wiele, wiele, wiele żyć niewinnych ludzi
– odróżniała pociąg seksualny od uczucia. Co prawda musiałam jej uwierzyć na
słowo, że Lutan (Jessie Lawrence
Fergusson) jest szczytem pociągającej męskości, bo z mojego punktu widzenia
tylko się gapił oceniająco, śmiał tubalnie i… hum. Właściwie to nic więcej. Ale
jednak pani porucznik przyznaje, że gość jej się podoba, ale kompletnie nie
oznacza to, że go kocha i chciałaby od niego czegokolwiek, nie mówiąc już o
spędzeniu reszty życia na obcej planecie jako jego żona.
Najdurniejsza broń ever - źródło |
No ale tak wizualnie to Lutan nie był jakiś najgorszy. Niestary, raczej
symetryczny, postury okazałej… Może nie mój typ, ale ufam, że mógł się podobać.
I owszem, Tasha serwuje nam bardzo fajne, trzeźwe spojrzenie. Wszystkie
przelotne kochanki Kirka mogłyby teraz przyjść do niej na seminarium z niebycia
głupimi lalkami.
Natomiast Lutan wyraźnie został jej osobą
mocno trzepnięty, skoro nie baczył na to, że nie ma ona kompletnie niczego,
czym mogłaby podnieść jego stan majątkowy.
Nie no, tam akurat nie chodziło o jej stan majątkowy, tylko o to, że ona – jako walcząca kobieta – mogła
jako jedyna sprawić, żeby on odziedziczył majątek pierwszej żony. Bo najwyraźniej sam był zbytnim cieciem, żeby
uśmiercić połowicę jakoś pokątnie a samodzielnie. :D W każdym razie rozumiem to
tak, że on nie potrzebował podnoszenia swojego stanu majątkowego – w zupełności
wystarczyłby mu spadek po Yareenie.
Bo to, co najciekawsze w planecie Ligon
II, zamieszkałej przez humanoidów o zupełnie innym poziomie cywilizacyjnym niż
nasi bohaterowie jest to, że choć początkowo wydaje nam się, że kobiety stoją w
hierarchii niżej niż mężczyźni (takie wrażenie można odnieść, gdy doradca Lutana,
Hagon (Julian Christopher), próbuje
pominąć Tashę w procesie przekazywania próbki szczepionki kapitanowi – swoją
drogą, sposób w jaki ona tę próbkę sprawdza, zaglądając do pudełka na pół
sekundy jest nieco komiczny – jak potem jej obecność jest traktowana jako coś
dziwacznego i trudnego do przyjęcia przez niezwykle honorowych gości), to
jednak po dotarciu na planetę okazuje się, że to do nich należy prawdziwa
władza, bo to one są właścicielkami ziemi, a jeśli odejdą od swego mężczyzny,
ziemia bynajmniej nie zostaje przy nim. Mężczyzna jest jedynie strażnikiem
ziemi i może z niej korzystać jeśli pozostaje z kobietą w związku małżeńskim.
To fakt, iż na USS Enterprise rolę tradycyjnie przypisaną mężczyźnie, pełni
kobieta był powodem początkowego spięcia, nie zaś pogarda dla kobiet w ogóle.
I właśnie tu mi się to wszystko jakoś przestało kleić w którymś
momencie. Bo na początku było prosto: okej, kobiety posiadają ziemię i
wszystkie hajsy, a mężczyźni walczą i niejako w zamian za to korzystają z
bogactw kobiet. Ale widzimy, że Tasha bez spocenia się rzuca Hagonem po
podłodze Enterprise jak chce. Dalej widzimy, że Yareena tłucze się (tą
kretyńską rękawiczką) jak równa z równą z Tashą. I, jak się wydaje, to nie jest
jakiś wyjątkowy przypadek – kobiety w tym świecie całe życie trenują walkę,
zawsze mając na uwadze, że mogą zostać wyzwane na pojedynek. Wynika mi z tego,
że kobiety nie dość, że mają kasę, to jeszcze spokojnie przewyższają mężczyzn,
jeśli chodzi o ich wartość bojową. Jaka więc jest rola mężczyzn…? Ewentualnie
mogliby być, bo ja wiem, luksusowymi niewolnikami? Sługami? Skąd w odcinku ten
dziwny pozór, że oni w ogóle mają jakiekolwiek znaczenie?
Z tego miejsca chyba bardziej mnie przekonuje koncepcja przedstawiona w
jednym z późniejszych odcinków (acz nadal pozostaję w tym sezonie!), Angel
One. Ale do tego jeszcze wrócimy.
Ogólnie to po tych trzech odcinkach Tasha
wyrasta nam na trekową seksbombę. Robi wrażenie na lewo i prawo. Humanoidy i
androidy zdają się lecieć na nią ostrym szwungiem, a ja chyba wcale im się nie
dziwię ;)
Spoko, oni wszyscy jeszcze nie wiedzą, że nad ranem po upojnej nocy
zaczęłaby im opowiadać o swoim trudnym dzieciństwie. xD
W Code
of Honor uwagę zwraca też dobór ludzi na misję na planecie – po
pierwsze
musi się na nią udać kapitan – wyższa konieczność ponieważ posłanie kogokolwiek
o niższych kompetencjach gospodarze uznają za uwłaczające (oczywiście komandor
Riker nie łyka tego bez protestu). Po drugie gdy kapitan potrzebuje konkretnych
faktów wzywa Datę i Geordiego, bo to oni są w stanie najlepiej odpowiedzieć na
pytania dotyczące broni używanej do rytualnych pojedynków na Ligon II. To
przyjemna odmiana w stosunku do TOSa, gdzie grupa zwiadowcza zdawała się być
dobierana na zasadzie widzimisia.
Nowa szczęśliwa rodzina - źródło |
Jakże widzimisia? Na zasadzie „główni bohaterowie + jakiś redshirt na
odstrzał”! A tak na serio, to owszem: w ogóle kwestia wysyłanych na obce
planety i kosmiczne wraki ludzi jest ogarnięta bez porównania lepiej niż w
TOSie. Począwszy od faktu, że kapitan wcale nie musi się znaleźć w takiej
drużynie (jak wspomniałaś, tu akurat się znajduje, ale to ma uzasadnienie
fabularne).
Ogółem lubię ten odcinek, choć nie jest wolny od głupot. Tak czy owak,
ogląda się przyjemnie.
– But I warn you. If you get hurt,
I'll put you on report, Captain.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz