The Dauphin

il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 20 lutego 1989
Reżyseria: Rob Bowman
Scenariusz: Scott Rubenstein, Leonard Mlodinow

Ooookej… Więc jakby to tu… Chyba wspominałyśmy już na łamach tego blogasa, że Następne Pokolenie jest, przynajmniej jeśli chodzi o bohaterów, dość pastelowe. Mało która z pojawiających się na scenie postaci miewa większy pazur – dlatego zresztą tak ogromnie uwielbiam doktor Pulaski. A już chyba najbardziej pastelowym z pastelowych bohaterów jest cudowne dziecko, Wesley Crusher. Nie znaczy to, że go nie lubię – nah, akurat jestem bardzo wyrozumiała w jego temacie. Nie uważam, żeby był szczególnie marysuistyczny i ogarniam większość jego działań (pomijam w tym miejscu rozwój jego postaci pod koniec serialu – do tego nieprzyjemnego tematu prędzej czy później wrócimy…). Toteż wątek romantyczny Wesleya mógł być całkiem przyjemnym motywem: chłopiec przeżywa swoje pierwsze zauroczenie, niczego nie ogarnia, nie umie zagadać do dziewczyny i jest mnóstwo niezręczności. Można to było zrobić albo trochę komediowo, albo po prostu sympatycznie.
Serial wybrał drogę… cóż, pastelową. Ten wątek jest tak pastelowy, jak sam Crusher i reszta bohaterów. Nie ma żadnego mocniejszego akcentu, a tam, gdzie ewentualnie mógłby się pojawić, serial wprost nam mówi – chyba tak na wszelki wypadek, w razie gdyby widz poczuł niepokój – że spokojnie, nigdy nie było zagrożenia. Zresztą, sam reżyser także przyznał, że czuł, że w odcinku nie było konfliktu. Że to prosta historia o Wesleyu, który pierwszy raz się zakochuje.
I przyznam, że ten brak konfliktu trochę jednak mnie gryzie. Niby ogląda się ten epizod gładko, ale zostaje po nim takie wewnętrzne „meh”. No bo tak po prawdzie, to czego wielkiego widz był świadkiem? Ot, młody Crusher się zakochał, Salia (Jamie Hubbard) w sumie te uczucia odwzajemniła, a potem w zgodzie i przyjaźni się rozstali. A po wszystkim ja zostałam tylko z pytaniami: jak to możliwe, że na Thalos VII magicznym zbiegiem okoliczności także pojawił się kakaowiec? Skoro planeta była niezamieszkana, skąd pochodził przepis na taliański czekoladowy mus? Czemu Następne Pokolenie zdaje się mieć jakąś obsesję na punkcie czekolady?

O kakaowcu wypowiadała się nie będę, choć może następny odcinek wyjaśni nieco te podobieństwa? Ale mus nie musiał powstać na Thalos i być wytworem jej nieistniejących mieszkańców, by dostać nazwę od miejsca pochodzenia kakaowca, z którego się go robi, nie?
No i ja tam oczekiwałam lodów. Ale to może przez obecne upały…

Ale moim najpoważniejszym zarzutem jest tak naprawdę fakt, że ten cały wątek miłosny był, w moim odczuciu, wrzucony mocno na siłę. Sprawa jest prosta: Crushera i Salii nic nie łączyło. Jeszcze zanim ujawniła, że jest zmiennokształtną – ot, oboje młodzi i ładni. I, jak się okazało, lubią ten nieszczęsny budyń. Co tak konkretnie sprawiło, że po kilku minutach wspólnego czasu antenowego Wesley wyznał Salii miłość? Po całym odcinku ja o tej dziewczynie kompletnie nic nie wiem, jest lalką – ładną i chyba sympatyczną, ale nadal lalką. A przecież na pokładzie Enterprise podróżują całe rodziny. Jestem przekonana, że wśród nich można znaleźć mnóstwo wspaniałych dziewcząt. Kurde, większa chemia była między Wesleyem a Olianą z epizodu Coming of Age. Łączyły ich ambicje, pracowitość, inteligencja, marzenie o dołączeniu do Gwiezdnej Floty. To już jakiś początek. Tymczasem Wesley i Salia to trochę:

(źródło)
I jeszcze to całe pytanie, jak zagadać do dziewczyny… serio, Wesley? Jako drugą opcję po Geordim wybrałeś Worfa? Worfa?! Czy, przepraszam, znasz go od wczoraj? Nie zdążyłeś jeszcze zauważyć, że Klingon nie jest najodpowiedniejszym typem, by go pytać o sprawy sercowe? Chyba po prostu bardzo chcieli wcisnąć zabawną scenkę…

W dodatku, jak już wspomniałam, każdy moment, który mógł tę historię urozmaicić, został starannie zanegowany: przede wszystkim, gniew Anyi (Paddi Edwards). Niby jest jakaś walka, ale tak naprawdę kończy się nie dlatego, że któraś ze stron wygrała, tylko po prostu Anya pozwoliła się aresztować. Zresztą, i tak by nikogo nie skrzywdziła – chciała tylko nastraszyć. Bo ogólnie to poczciwa z niej kobiecina, i jeszcze pod koniec się zakumpluje z Worfem.
Nie było też dramy miłosnej, która mogłaby ożywić ten wątek, bo foszek trwał jakieś paręnaście sekund i młodzi kochankowie zaraz sobie wszystko wybaczyli, okazali sobie czułość, zrozumienie i czekoladowy budyń. Jakby mogli strzeliliby tęczami z brzuszków.

Ona nie wzięła budyniu!!! Wesley ciągle ma go w ręcach, choć kamera stara się tego nie pokazać. Tyle że w jednym momencie omsknęła panu kamerzyście. Ponadto – zgadzam się z przedmówczynią. O ileż naturalniejsze by było, gdyby Wes nie poszedł się pożegnać. Świetlny blob mógłby nawet powiedzieć coś patetycznego, czy cokolwiek, ale Wes nie. Nastolatek, który stwierdza, że był zabawką, nie idzie z budyniem do kogoś, kto się nim bawił. Takie rzeczy można zrozumieć po czasie. Po czasie można zatrzeć złe wrażenie (choć nie wiem, czy bym zdołała zapomnieć, że mi się Monsz nagle zmienił w nieuczasane, kudłate, ryczące coś o czerwonych wypadających oczach). Natomiast ja nie mam zastrzeżeń, co do zakochania się. Ładna? Ładna. Nowa? Nowa. Nieosiągalna? Nieosiągalna. Interesuje się techniką? Wow. Ma wszystko, czego trzeba Wesleyowi. A to, że nie raczył się zakochać w żadnej koleżance z akademika, można wytłumaczyć zupełnie po prostu tym, że jeszcze nie nadszedł czas. Albo po prostu nie bywały tam, gdzie on.

Uśmiechnęli się do siebie. Od razu widać,
że to miłość. (źródło)
Drugi problem odcinka to wygląd obcych. I wcale nie chodzi mi tu o kostiumy potworów, w które przemieniały się Anya i Salia. Co prawda reżyser uważał je za koszmarne, ale przecież nie były gorsze od niczego, co widzieliśmy w TOSie.
Nope, chodzi mi o prawdziwą formę Salii.
Najpierw się nagadała, że oesu, Wesley, nie objąłbyś rozumem mojej prawdziwej postaci. No to wyobrażam sobie już jakieś cuda na kiju, połowicznie transcendentne, sięgające energetycznymi mackami w głąb ludzkiej duszy, no a przynajmniej mieniące się nieistniejącymi dotychczas kolorami. No cokolwiek. I nawet fajnie zaczęli, bo pokazali oniemiałego z zachwytu Wesleya, oświetlonego blaskiem bijącym od Salii. Okej, super. Film nie może pokazać czegoś, co określił wcześniej jako niewyobrażalne i nieogarnialne – najmądrzej więc zostawić to za kadrem.
Ale nie, zaraz potem kamera przeskakuje na Salię! I widzimy, że to zwykła świecąca klucha, jakich na pęczki już było w serialu. Kurde, już w TOSie załoga spotykała formy życia złożone z samej energii. Serio, na nic więcej nie było was stać, reżyserze i scenarzyści? Bardzo, bardzo szkoda, bo na sam finał odcinka zapodali nam ogromne rozczarowanie.

Ja mam zastrzeżenia co do samej planety i konfliktu. Naparzają się, jednocześnie mają wspólne dziecko, które może przywrócić pokój. I wysłali je gdzieś, bez sensu, żeby się uczyło nie wiadomo czego i wróciło nie znając planety, rodziców, klimatu i całej reszty… I przywróciło pokój.

(źródło)

Czyli tak: ogląda się gładko, jest cukierkowo i tulaśnie, ale podczas całego seansu czułam gigantyczny dystans i żadnych emocji. Szkoda.




– I don’t think this is my style.
– Shut up, kid.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz